środa, 25 czerwca 2014

Bhutan 2014 - Podróż "z" - Kontrasty

04 maja 2014 - niedziela
05 maja 2014 - poniedziałek

Przed szóstą rano zbieramy się na porannej kawie. O tej porze niczyj żołądek nie funkcjonuje normalnie, więc śniadanie zabieramy "na wynos". Pakujemy graty do trzech samochodzików i ruszamy. O mało co nie zostawiamy Moniki, bo każdy myśli, że pojechała w innym aucie, ale w końcu orientujemy się, że trzeba zaczekać.

Kilka kilometrów od hotelu, w którym nocowaliśmy stajemy na granicy. Z trzech busików pakujemy się do trzech innych aut, które zawiozą nas do Guwahati. W międzyczasie chyba Dorji ogarnia jakieś ostatnie formalności związane z naszym wyjazdem z Bhutanu.




W końcu udaje się przepakować, żegnamy się czule z naszymi bhutańskimi kompanami w strugach deszczu i przejeżdżamy przez piękną bramę graniczną między Bhutanem a Indiami. Szkoda że jej nie zamknięto za nami, bo wtedy pojawiłby się na niej napis "Bhutan". No cóż. Może następnym razem.

No to jesteśmy w Indiach. Znowu lekki szok. Bhutan był czysty, uporządkowany, przyjazny. Indie jakieś takie chaotyczne, brudne, zaniedbane. Zatrzymujemy się załatwić papierologię na jakimś posterunku pograniczników. Na szczęście kierowcy załatwiają za nas wszystkie formalności wjazdowe.


Można jechać dalej. Ruch, jak na indie, nieduży. Widać, ze "coś się dzieje" - co jakiś czas trafiamy na barierki i zasieki policyjne porozstawiane na drodze.


Oczywiście nie może zabraknąć humorystycznych akcentów ;)


W sumie na lotnisko dojeżdżamy dość sprawnie, w związku z czym przed nami długi czas oczekiwania na lot. Na szczęście zostajemy wpuszczeni na lotnisko do poczekalni (co wcale nie było rzeczą oczywistą na taki długi czas przed lotem). Nie możemy jeszcze nadać bagażu, więc rozsiadamy się wygodnie, jemy śniadanie, czytamy, śpimy, generalnie zabijamy nudę.




W końcu można się odprawić, przejść przez wszystkie kontrole. Oczywiście nie jest bez przygód - dokładnie trzepią wszystkie GPSy, kamery, ładowarki. U Grześka znajdują nawet imbusa i robi się afera ;)



Nadchodzi czas wylotu. W sumie bez wielkich przygód. Lądujemy w Delhi. Tam wita nas 38 stopniowy upał. A żegnają Magda z Jackiem i Monika z Piotrkiem, którzy maja trochę inaczej poorganizowane loty powrotne.



Jest wczesny wieczór, a lot to Doha mamy wcześnie rano, więc jedziemy do hotelu, żeby się odświeżyć i trochę przespać. Przy okazji Ola i Sambor załatwiają jakieś biznesy z lokalnym wspólnikiem. Pewnie chodzi o jakieś kolejne super wyjazdy :)

Grzesiek, Wujek i ja postanawiamy pójść coś zjeść. Zostajemy wessani przez uliczny gwar. Dla mnie to nie nowość, ale chłopaki chłoną wszystko z zaciekawieniem - cały ten klimat indyjskiej ulicy. Wujek jakość nie ejst przekonany do jedzenia wprost z ulicznych straganów, a ja stanowczo odradzam hotelowe restauracje. Wiadomo, opcji pośrednich nie ma. Próbuję przekonać moich towarzyszy, że zjedzenie świeżych pierożków momo z wózka na ulicy jest bardziej bezpieczne. W końcu udaje się, ale mamy problem - brak lokalnej waluty. Znajdujemy kantor, dokonujemy wymiany i po chwili cieszymy się wielgachną porcja pierożków z pikantnym sosem. W sumie tego sosu trochę się obawiam, ale skoro jesteśmy w regionie od dwóch tygodni to nie powinno być źle.











Pikantne jedzenie i temperatura powodują pragnienie, więc Grzesiek i ja (Wujek naprawdę ma dość tego całego folkloru) kupujemy po wielkim kuflu świeżych soków. Co ciekawe doprawionych solą. Smak trochę dziwny, ale świetnie gaszą pragnienie. Jestem przejedzona i przepita. Możemy wracać do hotelu, gdzie na wszelki wypadek dezynfekujemy się jeszcze małym piffkiem ;)





O drugiej nad ranem zbieramy się z powrotem na lotnisko. Do Doha lecimy Dreamlinerem, Ola, Sambor i Grzesiek mają szczęście - upgrade'owali ich do biznes klasy... ech... farciarze...

W Doha ilość ludzi, która przewija się przez ten w sumie nieduży port jest niewyobrażalna. Mam wrażenie, że nikt nad niczym nie panuje, a mimo wszystko jakoś się to kręci. Czas do odlotu do Warszawy jest względnie krótki, więc upływa szybko. Lot też mija bezproblemowo i bez opóźnień.


Żegnam się z ekipą, i czekam na kolejny samolot, do Krakowa. Jest poniedziałek, mam wolne, nigdzie mi się nie spieszy. Współczuję trochę Oli, bo jeszcze tego dnia musi pójść do biura. A w tym czasie ja rozkoszuję się ostatnim piwkiem tego wyjazdu...


Lot do Krakowa też przebiega be z niespodzianek. Bagaż i ja jesteśmy w dobrym stanie. Już to kiedyś pisałam - lubię wracać. Podróże męczą, ale... po powrocie... można już planować kolejne. Ciekawe, gdzie poniesie mnie następnym razem?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz