wtorek, 10 czerwca 2014

Bhutan 2014 - Dzień 8 - Dwa szlify twardziela

01 maja 2014 - czwartek

Dziś podobno nigdzie nam się nie spieszy. Rano więc jest czas na wyspanie się, zjedzenie dobrego śniadania i zwiedzanie miasteczka. Oczywiście korzystam z tej okazji, aby podpatrzeć jak płynie życie w niewielkiej miejscowości na końcu świata. A jak płynie? Spokojnie. Lokalesi handlują w sklepach "ze wszystkim", robią porządki - np. zamiatają wodę na jezdni, palą gałęzie. Ot tak snują się powoli i bez ciśnienia. Ja też się snuję - po miasteczku i po niedużym dzongu.











  














W hotelu, w każdym pokoju jest książka "Path to Dharma" - tak jak w Europie w pokojach są egzemplarze Pisma Świętego. Pytam, czy mogę kupić taką książkę. Niestety nie, nie są na sprzedaż. Szkoda :(


Czas ruszać. Motocykle jak zwykle ustawione idealnie, a dzisiaj nawet odpalone przez Gogo dla nas. Full serwis!


Początek trasy pokonujemy każdy sobie. Ja wyrywam na początek. Ustalenie jest jedno - kto jest pierwszy, zatrzymuje się koło południa na lunch w jakimś miejscu i czeka na resztę. Droga i jej otoczenie jak zwykle urzekają. Czasem przypomina mi ciepły sosnowy las, jaki znam z wyjazdów nad Adriatyk. Czasem jest to tropikalna dżungla, jaką ostatnio poznajemy. Wszystko połączone się zakrętami. W pewnym momencie jakiś ptak uderza mi o kask. Przypominam sobie, jak Sambor pierwszego dnia nam mówił "ten kraj i jego przyroda nie są przygotowane na coś tak dynamicznego, jak KTMy, na których się poruszamy". Ma to sens... nawet zwierzaki nie mają takiego refleksu...

























Około południa zjeżdżamy na dno doliny. Płynie tam rzeka i Sambor proponuje mały off - wprost nad wodę, żeby tam zjeść lunch. Chwilę kluczymy po kamienistych dróżkach, nawet raz musimy zawrócić ze ślepego zaułka, ale w końcu znajdujemy świetne miejsce. Lunch przyjeżdża naszym wozem serwisowym. W menu: hamburgery, panierowanie ziemniaczki, panierowane jajka, banany, sok z mango i Druk 11000.








Dodatkowo mamy też program sportowy, a w nim - pływanie pod prąd i nurkowanie synchroniczne.


Relaks idealny!

Zaczyna się lekko chmurzyć, a na nas i tak już czas, więc wsiadamy na motocykle. Jedni suszą mokre gacie na sobie, inni między lusterkami motocykli.




Naszym następnym punktem zbiórki jest check-post przed Trashigang. A w międzyczasie.... winkle, winkle, winkle i wspinaczka góra-dół po zboczach gór. Pewnie dla czytelników jest już to co najmniej nudne, ale my mamy radochę jak zwykle. W końcu o to chodzi w jeździe.













Tuż przed Trashigang są roboty spowodowane osunięciem się skał na drogę. Koparka tym razem nie zrzuca głazów w przepaść, ale ładuje je na ciężarówkę marki AMW. To chyba lepsze od BMW, z racji kolejności literek w alfabecie.



Mimo tego, że nocleg mamy w Trashignag, jedziemy za miasto, do świątyni w Ranjung. Po drodze Piotrek łapie gumę w przednim kole swojego KTMa. AKurat w naszym wozie serwisowym nie ma koła z podwójną tarcza na szybka podmiankę więc Gogo wpada na świetny pomysł - wsiądzie na motek i pojedzie do wulkanizatora w Ranjungu na szybką naprawę. Ubiera kask, wsiada na moto, odkręca manetkę i robi efektowne wheelie - jazdę na tylnym kole. Niestety jego brawurowa jazda kończy się na najbliższym zakręcie... szlifem... Dość bolesnym, bo Gogo ma na sobie jedynie krótkie spodnie i koszulę, bez jakichkolwiek ochraniaczy. Nie lada twardziel. Nie ma na podorędziu  apteczki, więc Gogo dezynfekuje rany... benzyną którą spuszcza z baku motocykla. Boli mnie na sam widok. Gogo nawet powieka nie drgnie...Nie daje sobie wyperswadować dalszej jazdy - znowu wsiada na motocykl i szybko, choć już nie na pełnym gazie jedzie do wulkanizatora. Nam, na sprawnych motocyklach nie udaje się go dogonić...









Tak więc motocykl Piotrka jest w naprawie, a my całą grupą zwiedzamy świątynię. O tyle inną od poprzednich, że widać tu wyraźne wpływy tybetańskie - nieco inny styl i kolory zdobień.










Wokół świątyni są dwa najwspanialsze "obiekty" do fotografowania - starsi mnisi, odprawiający swoje rytuały i dzieciaki zakochane w piłce nożnej. Jest Messi, Kaka i inne gwiazdy futbolu. Nie mają w sumie nawet piłki, ani sportowych butów, a tylko jeden z nich ma getry.... no... jedną na prawej nodze, ale w niczym im to nie przeszkadza. Buszują dookoła świątyni co raz pokrzykując coś po swojemu, przerywane międzynarodowym "f*ck".










Wracamy do Trashigang i zatrzymujemy się, żeby zwiedzić miasteczko. W sumie "zwiedzić" to za dużo powiedziane, bo ma ono jedną ulicę i placyk z parkingiem... Można je przejść w pięć minut.






Cofamy się w okolice robót drogowych, aby zacząć chyba najbardziej wymagający odcinek w dniu dzisiejszym. Podjazd ciasnymi serpentynami do hotelu. To najcięższy jak do tej pory off - kamienie, szczeliny, gliniasta ziemia. Ja już mam pełno w gaciach myśląc o zjeździe następnego ranka. I kolejnego, bo spędzamy tu dwie noce. A jak popada, to będzie katastrofa. Udaje mi się bez przygód wjechać pod hotel. Mniej szczęścia ma Grzesiek, któremu dwukrotnie moto gaśnie na podjeździe. Ma jakiś problem z rolgazem. Gdy przyjeżdżamy do hotelu i pijemy powitalną herbatkę i piwo, Gogo zabiera się za naprawę defektu. Od razu go testuje - odkręcając manetkę na maksa na dróżce przed hotelem. Dróżka kończy się kamienistym parkingiem, a gwałtowne hamowanie, zęby na niego nie wjechać kończy się ... drugim dzisiaj szlifem Gogo. Ałć. Znowu wszystko mnie boli. Tym razem Gogo nie miał nawet kasku... Jacek i Piotrek tym razem biorą apteczkę i spieszą z pomocą naszemu postrzelonemu mechanikowi. Trzeba przyznać, twardy z niego zawodnik. Choć mam nadzieję, że już więcej nie będzie nam dostarczał tego typu rozrywki. Ani on, ani nikt inny.





Hotel jest naprawdę pięknie położony. Widok rozpościera się na całą dolinę. Jest nowowybudowany, infrastruktura nawet nie jest dokończona. Ale "robi się". Pewnie podjazd zrobią na samym końcu.


Przy kolacji i po niej uczymy Dorji mówić po Polsku. Tych najbardziej prostych i potrzebnych zwrotów, np. "powiedz kiedy" przy nalewaniu whisky K5 do szklanki czy "w Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie". Parę dni temu to my uczyliśmy się kilku zwrotów w dzongkha, bhutańskim języku. Nie wiem "jak się to pisze", więc zastosuję zapis fonetyczny nie zważając czy to jedno, czy kilka słów:
bum - dziewczyna,
bucu (!) - chłopak,
nagicziluga - kocham Cię (czyżby coś wspólnego z nagością?),
szuledżege - do zobaczenia w przyszłości.


Przejechane: 124 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz