niedziela, 22 czerwca 2014

Bhutan 2014 - Dzień 9 - Niebo się popłakało

02 maja 2014 - piątek

Okna hotelu są nieco przyciemnione i ciężko ocenić, czy jest pochmurno, czy nie. Uff, jest "w miarę". I sucho. To dobrze - zjazd spod hotelu nie będzie taki straszny. W sumie daję radę bezproblemowo, choć jadę w "asyście" w razie W.
Pierwszy przystanek mamy nieopodal, bo na stacji benzynowej. Ola niesie pomoc lokalnemu pieskowi z wielkim kleszczem na oku. Zjeżdżamy na chek-post, który mijaliśmy wczoraj, a za nim skręcamy w dolinę Trashiyangtse. Dolanie benzyny znowu powoduje inhalację oparami. Nie wiem co jest nie halo z tym korkiem wlewu paliwa.


Trafiamy na krótką blokadę drogi - znowu prace"remontowe".






Gdy dojeżdżamy do świątyni Gomkora zaczyna padać, dlatego zaczynamy od zwiedzania wnętrza obiektu. Przestaje padać, więc możemy zwiedzić to co najfajniejsze, w przyklasztornym "ogrodzie". Pierwsze to kamień. niby zwykły, choć zawierający w środku rudę żelaza, przez to bardzo ciężki. Kamień należny podnieść i okrążyć małą stupę, a wtedy budda w dzieciach wynagrodzi ten trud. Ja nie spróbowałam ;) Ale trzeba przyznać, że nie każdy z facetów w naszej grupie kamień podniósł, więc chyba był rzeczywiście ciężki. Druga atrakcja to wielgachny głaz o obłym kształcie. Kto wespnie się na górę, będzie o krok bliżej od oświecenia. Dorji podejmuje próbę. Najpierw w butach, potem boso. I udaje mu się wspiąć na górę. Potem próbuje Sambor. Odpuszcza po dwóch krokach. Skała jest niemiłosierni śliska. Naszym zmaganiom przyglądają się młodzi mnisi i chyba mają niezły ubaw.













Ta skała ma jeszcze historię związaną z Guru Rinpocze i jego walką z wielkim wężem. Demonstracja siły spowodowała wyżłobienie otworów wewnątrz skały. Ciekawe ile jeszcze historii o Guru Rinpocze poznamy ;)








Jedziemy dalej wgłąb doliny. Każdy sobie. Zapamiętuję, ze zatrzymujemy się tam gdzie stupy i wyrywam gdzieś do przodu. Droga mija, pogoda jest w sumie nieciekawa, a szkoda, bo krajobraz tradycyjnie wspaniały.










Dojeżdżam do miasteczka, i pokaźnych rozmiarów stupy. Czekam na resztę. Podjeżdża Sambor i pyta czy fotki zrobione, bo to nie tu. Jak to nie tu? To pierwsza stupa po drodze. Okazuje się jednak, że po drodze był skręt na klasztor, który mamy w planie odwiedzić. Hmmm, chyba w takim razie coś źle usłyszałam. Czekamy na wszystkich przy skręcie do klasztoru, a następnie offowym podjazdem, przez stary mostek i las, podjeżdżamy do klasztoru. Wita nas zgraja dzieci-mnichów. I tradycyjnie dzisiaj - zaczyna padać, więc czym prędzej biegniemy do świątyni.











Zbliża się pora lunchu, a pogoda nie zachęca, więc postanawiamy zjeść w klasztornej stołówce. Co prawda stoły w niej lepią się od resztek jedzenia, a roje much nie dają spokoju natrętnie obsiadając wszystko i wszystkich, ale przynajmniej nie pada na głowę. Dorji i Gogo przynoszą gary z jedzeniem z naszego wozu serwisowego. Jak widać lunche z boxów to już za niski standard ;)



Przestaje padać, więc można jednak zjeść na zewnątrz. Dobrze, bo muchy są nieznośnie. Przy okazji dokarmiamy też lokalne pieski. Jest taki jeden, największy, ale najbardziej płochliwy. Trzeba naprawdę się nagimnastykować, żeby coś dać mu do zjedzenia, zwłaszcza że oprócz innych psów na jego porcję czyhają również kruki.


Pogoda poprawia się na tyle, że ruszamy w drogę, do stupy Kora, którą już "znam". Mamy chwilę czasu na jej zwiedzanie, bo z powodu blokady drogi musimy się wyrobić na odpowiednią godzinę na przejazd.










Pora wracać. Niestety zaczyna padać. Czyżby monsun przyszedł za wcześnie i już nam grał na nosie? Gdy dojeżdżamy do blokady, okazuje się, że nasi przewodnicy coś pokręcili i właśnie zamknięto drogę. I mamy 1,5h czekania. Wujek i Grzesiek dotarli do tego odcinka drogi parę minut przed nami, i przejechali. Farciarze. No nic, wracamy do wioski, którą mijaliśmy parę kilometrów wcześniej. Wszyscy jesteśmy przemoczeni. Ale i tak idziemy zwiedzać wioseczkę. Są zakłady krawieckie, sklepy spożywczo-narzędziowe, gdzie można kupić suszone ryby i gwoździe. Ale suszone ryby lepiej kupić wprost od pań, które je pakują do worków. Dobra rybka nie jest zła ;) W lokalnym sklepie można też zanabyć whisky i colę i trochę się rozgrzać.














Ja zaczynam mieć stresa związanego z podjazdem do hotelu... Jeśli tam jest błoto, to wcale nie będzie zabawnie. Dorji mówi, że dzwonił do hotelu i tam nie pada. I że Wujek z Grześkiem jeszcze nie dojechali. Z jednej strony dziwne, bo trochę czasu minęło. Z drugiej - być może utknęli na check-poście, bo nie mają dokumentów, które zawsze wozi Dorji. Jak się później okazuje, utknęli tuż przed drugim odcinkiem zamkniętej drogi i tam czekali. To jednak my mieliśmy lepiej ;)

Gdy otwierają drogę czeka nas kawał błotnistego offu nad przepaścią z rwącą rzeką na dole. Lepiej się nie poślizgnąć. Jadę trochę z duszą na ramieniu, wolno i ostrożnie, bo jednak w jeździe po błocie zbyt mocna nie jestem.



Na chek-poście nie musimy się zatrzymywać - mundurowi każą nam jechać dalej. Okazuje się, że rzeczywiście podjazd do hotelu jest względnie suchy, więc pokonuję go bez najmniejszych problemów. Uff, chociaż to się udaje. Jestem przemoczona do suchej nitki... nawet pieniążki się "wyprały" i muszę je wysuszyć...


Na dzień dzisiejszy to jeszcze nie koniec atrakcji - Ola ma urodziny i wieczorem świętujemy. Jest tort, z odpowiednim napisem, który własnoręcznie zrobił Dorji. Tort jest umieszczony na podstawce, która po naciśnięciu (np. podczas krojenia) wygrywa melodyjkę "Happy birthday to you" ;) jest mega ubaw przy krojeniu, bo jak się naciśnie kilka razy pod rząd, to muzyczka się "jąka". Ponadto Ola dostaje od nas wspaniałe tradycyjne bhutańskie buty. Mam nadzieję, ze nie będzie ich używać do offu!






Mimo tego wieczór nie jest dla mnie udany... W wyniku dyskusji o technice jazdy, zwłaszcza w offie, spada na mnie fala krytyki, za to że jeżdżę zachowawczo... Nie wytrzymuję tego. Nie dojadam drugiego dania, odchodzę od stołu ze łzami w oczach i już nie wracam. Nie chcę. Nie potrafię. Wiem, że słabo mi idzie w błocie (i piachu) i źle mi z tym, że mi się to wypomina... Może kiedyś się nauczę... Sambor mi nie odpuszcza i w sumie trochę pomaga mi długą szczerą rozmową... O jeździe... o życiu... Mimo tego jest mi smutno i samotnie...



Przejechane: 120 km


3 komentarze:

  1. Czytam każdy odcinek, podziwiam zdjęcia, czekam na następne relacje z moto-przygód a tu "Niebo się popłakało" :). No koniecznie coś z tym błotem i piachem trzeba zrobić bo chcemy więcej takich relacji i zdjęć z różnych miejsc.

    Na pewno trenowałaś już różne rzeczy w różnych miejscach i pewnie nie powiem nic nowego i mądrzejszego niż inni ale przydałby się "mały enduro" do szybkiego ogarnięcia tematu. Mały dlatego, że jeżeli nie jesteś wysoka to wyeliminuje on poczucie strachu przed uślizgami, driftami, zawracaniem w miejscu, hamowaniem na sypkim, itp. a to ze względu na świadomość możliwości pewnego podparcia w każdej chwili. Niby w czasie jazdy się nie podpieramy ale świadomość bliskości podłoża zmienia bardzo wiele. Dużo łatwiej i szybciej przychodzi wtedy oswojenie sobie luźnych, kopnych i innych dziwnych nawierzchni a także odważniej podchodzimy to technik typu praca z podnóżkami i balans, a także praca klamką sprzęgła i manetką oraz heblami. Mamy też mniejszy opór przed położeniem moto oraz glebą :). Po takich wygibasach również jazda większym enduro (Kat jak tutaj) czy ciężkim turystykiem (GS) nie będzie problemem jak skończy się asfalt albo go zaleje. Również jazda po czarnym i suchym będzie wtedy wyglądać zupełnie inaczej :) bez względu na wszystkie umiejętności zdobyte w "asfaltowych" tudzież "turystycznych" szkołach, które są zapewnie bardzo cenne. Jeden sezon z takim mniejszym braciszkiem oliviera w terenie i wszystko się zmieni :). Mały i lekki to klucz do szybkich postępów poza asfaltem :). Ilość przejechanych kilometrów nigdy tego nie zastąpi

    Przykład: Yamaha XG250 Tricker, niby nie enduro ale ma wszystko co trzeba, jest lekki, niski, prześwit aż 27 cm. Mocy spokojnie wystarcza a i na kołach można dojechać na brudne. Nabyć buty chroniące stawy skokowe (turystyczne odpadają), zabezpieczyć dekle, założyć handbary i ganiać gdzie się da a po glebie podnieść i dalej (telefon zawsze przy sobie albo w towarzystwie). Wygląd, cóż rzecz gustu ale nie o lansie tutaj :). Jest jeszcze pewnie kilka innych modeli ale generalnie o to chodzi.

    Tak czy inaczej życzę wielu udanych moto podróży a czytelnikom bloga wielu kolejnych odcinków :)

    Pozdrawiam
    Rafał

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No trzeba, trzeba, plany na jakąś 250tkę są od dawna, ale "zawsze coś"... Np. w tym sezonie to brak środków, bo zostały przeznaczone na wyjazd, z którego własnie jest ta relacja ;)
      Tricker to jedna z opcji, bo znowu - wszystkie "poważne" enduro są cholernie wysokie, a ja naprawdę niewiele odstaję od ziemi ;)

      Usuń
  2. Dokładnie o to chodzi. Żona ma to samo więc mamy w stajni Trickera :). Jak jeszcze się nie przymierzałaś to zapraszamy przy okazji. W razie czego kontakt przez fb (w lajkach pod Twoimi relacjami).

    OdpowiedzUsuń