poniedziałek, 13 maja 2013

Bałkańska majówka 2013 - Nie taki diabeł straszny

03 maja 2013 - piątek

Nie mogę tego zrozumieć - żebym ja nie mogła dospać do ósmej rano, kiedy ma zadzwonić mi budzik? Świat się kończy ;)

Nie zrobiłam sobie wczoraj zakupów jedzeniowych, bo zasiedziałam się w knajpie, więc nie mogę skorzystać z aneksu kuchennego, żeby sobie zrobić śniadanie.

Gdy się pakuję stwierdzam, że woreczki zapachowe z lawendą powinny jechać w kasku, bo lekko już pachnie chomikiem... Dodatkowo odkrywam, że puszka z napojem energetycznym, którą wożę w top-case jest jakby wklęsła (ale to może ciśnienie bo w górach w końcu jestem) i lżejsza (a to nie wiem czemu). Po chwili już wiem - w kufrze jest lekko mokro i lepko - gdzieś musiała zrobić się dziurka i trochę lepkiej słodkiej cieczy jest luzem w kufrze. Dobrze, że dokumenty do motocykla i tablet nie ucierpiały. Za to mini-ręczniczek jest już mini ulepkiem o zapachu landrynek.

Śniadanie jem na parkingu w centrum wioski. Bułka z dżemem na którą miałam wielką ochotę okazuje się bułką z szynką... Owocowy jogurt zupełnie do tego nie pasuje, więc zostawiam go na później. Jakub się nie odezwał od czasu kiedy dzwonił do mnie zanim wjechałam do Dubrownika, więc jadę sama - trochę pełna obaw co będzie w "mniej cywilizowanych krajach" które wciąż są przede mną.

Obieram kierunek na Plużine, chcę przejechać drogą przez góry. Skręcam więc na miejscowości Virak i Trsa. Po kilku kilometrach widzę "porzuconą ciężarówkę" stojącą przed zaśnieżoną drogą. Dalej nie przejadę :(




Szkoda, muszę wrócić "po własnych śladach" do bardziej głównej drogi.







Wjeżdżam w dłuuugi tunel i tym razem jadę w kierunku ciemności. Temperatura spada do 9 stopni. Ponownie pokonuję piękna drogę, serpentyny i dojeżdżam do Plużine. Tam tankuję (bo nie wiem co będzie w Bośni) i odpoczywam. Zaraz za stacją benzynowa jest ławeczka z widokiem na Jezioro Pivsko - czyli na turkus i otaczające go góry. Siedzę tam sobie chwilkę i chłonę ten kolor.







Do Bośni jadę wzdłuż rzeki Piva. Po chwili mijam znak kierujący do Durmitoru - w prawo "do dziury" ;) Tędy bym wyjechała, gdyby nie śnieżna barykada wysoko w górach. Tak sobie myślę, może to i dobrze, że odwróciłam trasę (pierwotny plan zakładał zwiedzenie najpierw Serbii, Bośni i Czarnogóry a potem powrót przez Chorwację) bo wtedy tędy bym wjechała i jakbym po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów trafiła na śnieżną blokadę drogi, i musiała wracać to chyba bym się wkurzyła ;)



Przemierzam niezliczone tunele, droga wije się nad głębokim kanionem z szumiąca w dole turkusową rzeką.





Droga ma tylko jeden mankament - kamienie. Odrywają się od skał dookoła i pomimo siatek lądują na jezdni. Jestem świadkiem jaki kilka  z nich wpada na nią tuż przede mną. I nie są to bynajmniej małe kamyczki...


Dojeżdżam do granicy Czarnogóry. Miło gawędzę z panem z budki gdy on ręcznie wpisuje informacje o mnie i motocyklu do wielkiej księgi. Pyta gdzie byłam i gdzie jadę. I standardowo - czemu sama?

Odcinek "drogi niczyjej" między MNE i BiH to serpentyna w lewo. Na jej końcu skręcam w prawo na drewniany mostek z brakującymi szczebelkami. Za nim, po lewej stoi budka. "Na werandzie" siedzi przy stoliku czterech mundurowych. Jeden stoi przed budynkiem. A jeszcze jeden właśnie wychodzi z budki na werandę z tacą z kawami czy herbatami w szklankach. Panowie wykręcają głowy żeby się przyjrzeć kim jestem i robią wieeelkie oczy jak ściągam kask i rozpinam kurtkę (żeby wyjąć dokumenty z wewnętrznej kieszeni). Ten, który stoi przed budką przegląda pobieżnie paszport, nie pyta nawet o inne dokumenty. Ja jak zwykle szeroko się uśmiecham i uzbrajam w kask na nowo. Mam chwilę zawahania czy może zażartować czy któraś z kaw nie jest dla mnie, ale jestem jednak zbyt nieśmiała do takich akcji. Zapinam pierwszy bieg i macham panom na pożegnanie, a oni bardzo ochoczo odmachują gdy ruszam na bośniacką drogę. Jest wąska, kręta i dziurawa. Muszę bardzo uważać, żeby nie wpaść w jakaś wyrwę czyhająca za zakrętem, ani na samochód jadący z przeciwka.

Droga biegnie wzdłuż rzeki Driny. Krajobraz jest naprawdę bardzo piękny.




Kilka zielonych jaszczurek chce się targnąć na swoje życie i wpada mi tuż przed koła. Omijam je.Po jakimś czasie taki plan ma również krowa - wpada na jezdnię bez ostrzeżenia. Ale też ją omijam.

W miasteczku Foca patrol policji zatrzymuje jadącego przede mną lokalesa. Mnie nie łapią. Miasteczko nie jest szczególnie ładne, choć turkus rzeki nadrabia trochę to wrażenie.


Opuszczone, rdzewiejące zakłady lokalnego przemysłu trochę straszą. Tak samo jak straszy mnie drewniany most przez który przejeżdżam - ma on bo bokach metalowe szyny w których jechałyby koła samochodów. Ja wybieram środek mostu, przez co wjazd i zjazd z niego są trochę "brutalne" - po prostu muszę wjechać na pierwszą drewnianą belkę.

Bośnia jest taka trochę nijaka jeśli chodzi o zabudowę. Przypomina mi miejscami cygańskie wioski na Słowacji. Widać, że jest powojennie i dość biednie. Na poboczach jest mnóstwo śmieci. Kolory są trochę wyblakłe. Znaki drogowe mają ślady po kulach, a miasteczka są często jak widma - kilkanaście domów z wybitymi oknami, z dziurami po ostrzale i wśród nich jeden zamieszkały z suszącym się praniem i ogródkiem z kwiatami. W niektórych miejscach nie umiem stwierdzić czy coś się właśnie buduje, czy wręcz przeciwnie. Miasta są mniejsze niż moje wyobrażenie o nich. Czasami widzę pozamykane hotele czy domy wczasowe - widać, ze wypasione za czasów dawnego systemu, a teraz straszące odpadającym tynkiem i brudem. Wszędzie jest dużo policji.






Oswajam się z Bośnią. Nie jest tu tak strasznie. Cieszy mnie, że nazwy miejscowości na znakach drogowych są pisane cyrylicą a potem alfabetem łacińskim, bo moja nawigacja szaleje - co chwilę się restartuje.

W pewnym momencie czuję jakby spadł na mnie deszcz. Uderzenia o kask brzmią jak krople. Ale chwileczkę, krople nie zostawiają małych tłustych plamek na wizjerze. Wpadłam w chmarę muszek... Asfalt jest wyfrezowany a moje opony jakoś tak nie znoszą najlepiej podłużnych nierówności. Nie jedzie się przyjemnie tym odcinkiem.

Zjeżdżam na przyzwoicie wyglądającą stację benzynową. Tankowanie (płacę kartą), siku (jest papier w kiblu) i zmycie muszek z kasku (ciepła woda).

Jadę dalej. Są łąki, owce, krowy i krowie placki na drodze. Potem czuję się jakbym była w Pieninach, tylko rzeka trochę szersza niż Dunajec.



Dojeżdżam do granicy. Wyjazd z Bośni trwa moment - pokazuję paszport, nawet nie muszę ściągać kasku. Za to wjazd do Serbii trwa chwilkę - w budce siedzi blondwłosa pani z długimi paznokciami pomalowanymi na granatowo i zdobionymi kryształkami i stuka w komórkę - fejs czy inne sesemesy. Kilka razy patrzy na mnie, za każdym razem jakby miała ujrzeć kogoś innego niż widzi. Rozumiem połowę z tego co do mnie mówi, tzn. wydaje mi się że rozumiem. Za nią siedzi facet, który koniecznie chce jechać dalej ze mną jako plecak ;)

Po ogarnięciu papierologii wjeżdżam do Serbii. Asfalt jest gorszy niż w Bośni a ruch na drodze większy. Jeżdżą tiry, łażą ludzie. znowu będę się musiała przyzwyczaić. Jadę do lokalnego Lądka Zdroju - Banja Koviljaca. Robię rundkę po mieście ale jakoś nie wpada mi w oko żadne ciekawy nocleg, więc wracam parę kilometrów do ośrodka "Suncana Reka" - są korty tenisowe, konie, domki nad rzeką... Zostawiam moto na parkingu i idę 100m do recepcji. Pani nie mówi w żadnym ludzkim języku ale się jakoś dogadujemy - jedna osoba, na jedną noc. Cena? - Może być. Euro OK? - OK. Paszport? - Proszę bardzo. Po chwili pani prowadzi mnie do uroczej chatki. Domki nie mają numerów, tylko nazwy. Nie wiem jak nazywa się moja, ale wygląda to tak (może ktoś przetłumaczy?).



Obok jest chyba rezydencja DeNiro ;)


Pani zostawia mi klucz i mówi "bye bye". Idę rozejrzeć się po okolicy czy można tu wjechać motkiem jakąś inną droga - nie chcę przeszkadzać ludziom spacerującym po alejkach.








Nad rzeką jest budka z piwem i stoliki. Pytam panią zza lady czy mówi po angielsku, niemiecku albo polsku. Nie. Językiem migowym tłumaczę że chce moto z parkingu przywieźć tu. Ona wtedy łapie za telefon, dzwoni do miłej pani z recepcji i po rozmowie mówi "OK, no problem" i wskazuje na alejki. Czyli mogę przejechać.
Parkuję moto pod drzewkiem i zanoszę bagaż do domku.


Biorę szybki prysznic i siadam w knajpce nad rzeką na małe piwko. Dookoła latają małe zdesperowane komary, które nawet mnie chcą użreć. Dwóm się to udaje, reszta odpuszcza. Niebo zasnuwa się chmurami - idzie front, może popadać, trudno, i tak było nieźle z pogodą do tej pory. Proszę o rachunek i pytam czy Euro OK. Z rachunku nic dla mnie nie wynika - takie pismo obrazkowe. Płacę w Euro, resztę dostaję w lokalnych pajacach.





Postanawiam coś zjeść, więc przenoszę się do restauracji bliżej recepcji. Pytam o "menu". Pan kelner znika. Po chwili przychodzi z menu po angielsku, ale za to bez cen. Wybieram sałatkę serbską, cevapi i małe piwko. Dostaję na przystawkę chlebek. Po chwili wjeżdża sałatka i mięsko. W charakterze surówki do mięska jest siekana cebula. Może to dobrze że jestem tu sama - mogę ziać cebulą do woli (jest zresztą bardzo smaczna). porcja cevapi jest ogromna, więc dzielę się nią z kotem który łasi się do mnie pod stołem. Tym razem rachunek jest w normalnych literkach ;)




Jest cicho i spokojnie. Kury, które łaziły sobie do tej pory po obiekcie zasypiają na jednej z ławek w restauracji. Rzeka przyjemnie szumi w oddali. Ja tez czuje lekką senność i zmęczenie - dzień był naprawdę pełen wrażeń.


Przejechane: 343 km


3 komentarze:

  1. Eh... ładowanie baterii w najlepszym wydaniu! Piękne to wszystko co mokre, zwłaszcza to w kanionie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadzam się - kanion Pivy naprawdę robił wrażenie :)

      Usuń
  2. Ktoś nie przetłumaczy, ale podpowie, że applikacja google translate tłumaczy też ze zdjęć (śpiewa, tańczy, recytuje :-))

    OdpowiedzUsuń