wtorek, 14 maja 2013

Bałkańska majówka 2013 - B2B

04 maja 2013 - sobota

Ranek miło mnie zaskakuje - świeci piękne słońce i zapowiada się uroczy dzień. Olivier stoi pod drzewkiem, tam, gdzie go zostawiłam. Niestety jest trochę upstrzony przez mszyce albo i inne coś mieszkające na drzewie - aż lepi się od mikroskopijnych kropelek.

Idę na chwile nad rzekę aby posiedzieć przy jej szumie. Przechadzam się po pustym ośrodku, który wczoraj popołudniu był oblegany przez ludzi.

Pakuję rzeczy na motocykl i podjeżdżam pod recepcję. Pani z obsługi chyba myśli że chcę wyjechać bez paszportu bo biegnie w moim kierunku wymachując dokumentem. Uspokajam ją że jeszcze tu chwile pobędę i wymieniam klucz do domku na paszport.




Siadam w restauracji i pytam o opcje śniadaniowe. Chleb? Marmolada? - Aaaa, sweet breakfast? - Tak, poproszę. I sok pomarańczowy i kawę. W sumie to trochę nietypowy zestaw jak na mnie, ale coś na słodko chodzi za mną od dwóch dni. Po chwili dostaję koszyczek z dwoma ciepłymi bułeczkami. I talerz z dwoma "kupami" marmolady, większymi od bułek i dwoma, równie ogromnymi, kawałkami masła. Coś te proporcje zaburzone są chyba... Jako wkład białkowy dostaję muchę.




Po śniadaniu opuszczam ośrodek i kieruje się na Nowy Sad. Serbia wygląda jak jedna długa wiocha. Trochę jak u nas - jedna miejscowość się kończy a druga zaraz zaczyna. Jest trochę nijako. Pola, miejscowości, w których najczęściej widzę automyjnie. To chyba podstawowy biznes w tym kraju. A przynajmniej regionie. Na ulicach jest mnóstwo rozjechanych zwierzątek. Kotków, piesków, jaszczurek, kun czy innych fretek. Widzę też dwa rozjechane węże? (takie o (płaskiej) średnicy ok 7 cm i długości metra)...




Staję na stacji benzynowej. Pracownik jest niesamowicie przystojny, ale gdy na karku widzę tatuaż - kod kreskowy - jego atrakcyjność jakby spada...

Zastanawiam się czy jechać do Budapesztu czy pogonić Oliviera prosto do Polski. W sumie wyjechałam trochę późno... no nic, i tak przez Budapeszt przejadę. W razie czego dostałam namiar na sprawdzony hostel w centrum.

Przez chwilę droga jest zdecydowanie fajniejsza - wjeżdżam w teren parku narodowego, a prowadzi przez niego jednokierunkowa droga o dwóch pasach - jezdni w drugim kierunku w ogóle nie widać.

Przed Nowym sadem utykam w korku. Okazuje się, żę przede mną jest most, po którym jest ruch wahadłowy. W kolejce stoją sme ciężarówki, jest dość wąsko więc grzecznie czekam i nie pcham się na przód. Most jest o tyle ciekawy, że jest cały metalowy, włącznie z nawierzchnią, która jest dość śliska. Ale to nic, most jest jednocześnie mostem kolejowym, więc wzdłuż niego biegną szyny, zagłębione w powierzchni mostu. Jadę tak, żeby w nie nie wpaść, bo byłoby słabo...

Za mostem widzę znak objazdu. No skoro nie ma innej opcji... Skręcam i za chwilę widzę nadjeżdżający z przeciwka motocykl. BMW. Srebrny. Policyjny. Nie zdążam zauważyć, czy jest to osiemsetka, czy siedemsetka, czy 650 twin, ale za to słyszę "pozdrowienie" - kierownik na chwilę włącza syrenę :)

Zjeżdżam na stację benzynową na siku i żeby jeszcze raz przeliczyć czas i kilometry do domu. Parkuje koło osiemsetki na wrocławskich blachach. Zamieniam kilka słów z parą, która na nim podróżuje sobie po Bałkanach. Jeszcze nie maja konkretnego planu, ale "sprzedaję" im namiar na hostel w Budapeszcie. Może się tam jeszcze spotkamy.


Wbijam się na autostradę. Za przejazd płacę 330 lokalnych pajaców. Można tez zapłacić 3 euro, ale skoro mam lokalna walutę to się jej pozbędę. Droga po autostradzie upływa szybko. Trafiam na jeden patrol policji, ale że jadę mniej więcej przepisowo (ograniczenie do 120 km/h) to się nie czepiają.

Zbliżam się do granicy z Węgrami. W budce kupuję winietę na Węgry. Nie mam forintów, serbskich dinarów mam za mało, więc pytam czy mogę zapłacić mieszaną walutą. Pan jest z początku niechętny, ale w końcu udaje mi się go przekonać na "euro/dinar mix".

Podjeżdżam do budek na granicy. Serbowie machają ręką, że mam przejeżdżać. Węgierski celnik prosi mnie o zdjęcie kasku i robi wielkie oczy jak mnie widzi. I że sama jadę? Przegląda mój paszport i gdy widzi wizy z Tajlandii, Kambodży, Indii, oczy robi mu się coraz bardziej kwadratowe, a wyraz twarzy zmienia na "no tak, w sumie to nie dziwne". Z uśmiechem oddaje mi paszport i tłumaczy, że mam się zatrzymać za chwilę, bo drugi pan celnik trzepie na wylot każdy pojazd - kierowcy samochodów musza pokazywać bagażniki  otwierać bagaże... Moja kolej - pan patrzy na mnie i pyta "alkohol? cigarety?" - nie. Więc macha ręką żebym przejechała.

Zatrzymuję się na kolejnej stacji i tankuję, jak zwykle wcześniej niż muszę, tak "na wszelki wypadek". Stwierdzam, że Oli jest masakrycznie brudny... Zresztą tak jak i mój kask...




Podczas ostatnich stu kilometrów mój Zumo zrestartował się z 15 razy. Jestem wkurzona na niego, i muszę go teraz zresetować, bo w ogóle się zawiesił. Gdy walczę z nawigacja podjeżdżają trzy motocykle - duży bandit i V-strom dwa na (około)warszawskich blachach i jeden nowy V-strom na czarnych, jakich nigdy nie widziałam. Kierownicy z Polski podchodzą do mnie, przedstawiają i pytają czy ja tu sama i czy dam się zaprosić na kawę. Przystaję na tę propozycję i siadamy we czwórkę przy stoliku. Hirek i Robert byli w Grecji (przez Albanię - w sumie to podziwiam Hirka na super enduro jakim jest bandit, że przejechał taką trasę), a Petra - Czecha  który przez ostatnie 15 miesięcy pracował w Kosowie, zgarnęli na poprzedniej stacji. Petr jedzie do Bratysławy. Albo Brna. Hirek i Robert nie są jakoś szczególnie określeni. Gdy tak sobie gadamy podjeżdża "znajoma" osiemsetka z poprzedniej stacji. Petr śmieje się, że w trasie spotyka samych Polaków. Siedzimy gadamy, pijemy kawkę...



W końcu podpinam się pod trzech nowo-poznanych kolegów i jedziemy razem w kierunku Budapesztu. Gdy jesteśmy w stolicy Węgier i mam do mojego hostelu dosłownie parę kilometrów stajemy na światłach. Dostaję propozycję nie do odrzucenia - "Jedź z nami do Bratysławy. Stawiamy kolację". Waham się kilka sekund.. Ale w sumie Bratysława tez jest na "B", jeszcze jej nie zwiedzałam, a bryndzowe haluszki są równie dobre jak gulaszowa. Zmienność decyzji pozwala zachować ciągłość dowodzenia. Namówili mnie ;) Problem w tym, że każda nawigacja pokazuje inną trasę, ale jakoś to ogarniamy i wyjeżdżamy z Budapesztu.



Przed Bratysławą stajemy jeszcze na stacji. Petr jednak jedzie dalej, do Brna. Odprowadza nas prawie do samej Bratysławy. Niebo zasnute jest ołowianymi chmurami, nad horyzontem na czerwono zachodzi słońce. Dookoła są rzepakowe pola i w powietrzu unosi się jego tłusty zapach. Jest niesamowicie. Kierujemy się do centrum miasta. Nawigacja i znaki drogowe podpowiadają nam żeby zatrzymać się w hotelu nr 16. Po krótkim gubingu docieramy do celu. Miejsce jest jednocześnie jakąś placówką dyplomatyczną Sierra Leone ;) Pani właścicielka hoteliku proponuje nam apartament. OK, pasuje, choć jest taki trochę nowobogacki, z lustrami na całym suficie ;) Motocykle parkujemy na podwórku. Chyba wzbudzam zaufanie pani, bo zostaję klucznikiem ;)

Ogarniam się dość szybko i wychodzimy na miasto - jakieś 10 minut spacerkiem, droga bardzo prosta, choć niestety w dół, co oznacza, że powrót będzie pod górkę.

Dochodzimy do starej części miasta. Całkowicie zmieniam zdanie o Bratysławie  Myślałam, że jest nijaka, a jest urocza. Wąskie uliczki, pełne knajpek, ludzi, rzeźb, fontann... Jest cudnie. Wybieramy typowo słowacką knajpę. Ja oczywiście zamawiam bryndzowe haluszki :)







Gadamy, śmiejemy się... przez ostatni tydzień nie powiedziałam tylu słów co w dzisiejszy wieczór. Dowiaduję się, że Robert i Hirek tworzą "Narcyz-gang", a to dlatego, że podczas wspólnych wojaży  Robert śpiewa Hirkowi przez interkom. Ale zna tylko jedną piosenkę... "to ja, Narcyz się nazywam" ;)

Przy stoliku obok biesiaduje grupa Norwegów, z którymi szybko łapiemy kontakt. Jeden z nich doktoryzuje się z toastów - w Polsce mówi się "Na zdrowie", w Rosji "Na zdrowja", gdzieś indziej "Na zdrowji". Jest zafascynowany tą zmianą końcówek wyrazów. Ja uczę się za to norweskiego "Skål"

Gdzieś niedaleko zaczyna się pokaz sztucznych ogni - dość dobrze je widać z uliczki w której jesteśmy.









Dopada nas zmęczenie, więc niespiesznie wracamy do hotelu...








Przejechane: 640 km


2 komentarze: