sobota, 23 czerwca 2018

Grecja 2018 - Dzień 3 - Dwa razy albański moto serwis, proszę

28 maja 2018 - poniedziałek

Ręka Wojtka jest chyba złamana - spuchła, zmieniła kolor, boli... Niedobrze... Zapada jednak decyzja, że jedziemy dalej. Nomad to twardziel. Jak sam stwierdził - "nie takie złamania"... No dobra. To duży chłopiec, więc jego decyzja.

Poranne życie na campingu toczy się bardzo leniwie, więc dostosowujemy się to tego. W końcu są wakacje. Póki co, jesteśmy zgodnie z moim wyżyłowanym planem. Wg. niego mamy dzisiaj myknąć przez całą Albanię, aż do greckiej Joaniny (tudzież "Joanny", jak niektórzy nazywają tę miejscowość.)

Udajemy się na pożywne śniadanie, a następnie niespiesznie zbieramy. Jest plan, żeby w Szkodrze odwiedzić serwis motocyklowy, może coś poradzą. Ja sugeruję jeszcze wizytę w szpitalu, w końcu mam tam wszystko obcykane dokładnie, ale Wojtek nie chce się na to zgodzić. Więc nie naciskam.









Na rogatkach Szkodry Wojtek podejmuje jeszcze jedną próbę podłączenia pompy - może zadziała, gdy w przewodach jest paliwo itd. Robimy więc drobny serwis na skraju jezdni i chodnika. Niestety nie działa. W międzyczasie podjeżdża do nas parka z Polski na DLu, również kierująca się do serwisu - im skończyły się klocki z tyłu. Ekipą trzech motocykli jedziemy przez miasto. Jest ciekawie, zwłaszcza, gdy udaje nam się na rondzie skręcić w lewo, nie zauważając, że to rondo, a więc trochę pod prąd. Nikogo to jednak nie dziwi ani nie bulwersuje.  Stajemy pod serwisem, ale chyba nie tym, o który nam chodziło. Nie mogą nam pomóc, nie znają innych moto-serwisów w Szkodrze, ale wskazują adres w Tiranie, gdzie możemy spróbować. W międzyczasie znika DL z naszymi nowymi znajomymi. Szkoda, że nie poczekali. Ruszamy i dosłownie 100 metrów dalej widzimy znajomy motocykl i właściwy serwis moto. Wrze jak w ulu, klientów jest mnóstwo, choć w sumie nie wiadomo kto jest klientem, a kto mechanikiem, a kto posłańcem po części. Pojawia się jednak ktoś, kto chce nam pomóc, więc spędzimy tu chwilę. Ja siadam na krawężniku, ale natychmiast dostaję krzesło, bo nie wypada, żebym trak siedziała. A w zasadzie to może mamy ochotę ka kawę - warsztat graniczy z kafejką, więc zaraz pojawia się stolik, miejsca i dwie kawy i nieograniczona ilość zimnej wody.





Nasi znajomi w oczekiwaniu na zmianę klocków (które są tylko dlatego, że wczoraj je zamówili) idą po jakieś zakupy spożywcze. Potem siadają przy stoliku obok i też zamawiają dwie kawy. Pani kelnerka donosi im też sztućce i talerze i jeszcze kiszoną cukinię. Nie wyobrażam sobie żeby "u nas" wejść do knajpy ze swoim jedzeniem i dostać jeszcze wszystkie akcesoria od obsługi... Ale tu jest "normalnie". Szef warsztatu przywozi nam jeszcze lokalny przysmak - ciepły burek.  Płacimy tylko 200 lek za kawę...

W międzyczasie ogarnia się temat pompy paliwa. Jest jakaś, oryginalna mitsubishi, wg gościa taka powinna być w Afryce, a nie to coś co ma Nomad. Podpinamy, pompa pracuje, bo słychać, Wojtek jedzie na rundkę po kwartale, żeby sprawdzić co i jak. Mina Wojtka niczego nie zdradza. Ale chyba działa. Cała akcja kosztuje 60 Euro, więc tanio nie jest. Trudno, czasem się płaci i nie marudzi.



Jest dobrze po południu, więc żegnamy się z  ekipą z DLa, którzy wciąż czekają na zmianę klocków (albo mają zmienione, tylko jeszcze ich nikt o tym nie poinformował) i jedziemy.

Przejazd przez Albanię nie należy do przyjemności. Przynajmniej na razie. Okolice większych miast to walka o życie. Nie ma reguł. Nie ma miękkiej gry. Wszystkie chwyty dozwolone.

Najlepsze są "autostrady" - nie ma żadnych przejść, rozjazdów. Jak trzeba to są ronda. A ludzie łażą przez barierki, żeby dostać się na drugą stronę drogi. Nawierzchnia też często pozostawia wiele do życzenia. A najgorzej jak trzeba zaliczyć jakiś objazd - wtedy utyka się w wielkim korku między tirami kluczącymi po dziurawej drodze i tkwi tak przez kilka kilometrów. Chyba, że się podejmie ryzykowną decyzję o slalomie między ciężarówkami, dziurami i wszystkim innym co nagle pojawia się na drodze, jak choćby sprzedawcy wypchanych zwierząt futerkowych...

Niestety Afryka dalej niedomaga. Na kolejnej stacji Wojtek decyduje się o odpięciu pompy i powrotu do "bypassu". A to oznacza tankowanie co 150 km. Albo częściej.

Dojeżdżamy do Wlory, gdzie wyczajam kolejny serwis. Zjeżdżamy do niego. Większość komunikacji odbywa się przez translatora. Pompy nie mają, ale mogą spróbować załatwić na jutro. Pojawia się za to inna koncepcja - świece. Więc mamy kolejny serwis i kilka godzin z głowy. Mechanik ma jeszcze pomysł - przeszczep pompy - spróbować za pomocą dwóch posiadanych przez nas pomp i jakiejś jednej sprawnej od skutera wyrzeźbić coś, co będzie działało i pasowało do Królowej. Niestety się to nie udaje, ale brawo za kreatywne podejście.


Dalej już nie podejdziemy, więc trzeba znaleźć jakiś nocleg. Podłączam się do wifi knajpy obok warsztatu i znajduję nocleg w willi w slumsach :) Zobaczymy, powinno być ciekawie. Blisko plaży, blisko centrum, bezpieczne miejsce dla motków i koleżka mówiący po angielsku...

Świece ogarnięte (25 Euro), w sprawie pompy mamy dzwonić jutro o 10:00, więc nic tu więcej po nas. Udajemy się na kwaterkę. Rzeczywiście dookoła jest mocno "albańsko" ale z drugiej strony widać, że okolica się rewitalizuje - powstają luksusowe apartamentowce, chodniki, asfalt na drodze i ścieżki rowerowe.



Wjeżdżamy na teren willi, dostajemy sympatyczny pokoik, możemy się odświeżyć i iść coś zjeść. Znajdujemy knajpkę z lokalną kuchnią. Jedzenie jest smaczne, ale ciut za słone jak dla mnie.


Postanawiamy znaleźć sklep, żeby kupić sobie jakiś prowiant na śniadanie i może jakieś piwo czy wino na wieczór. Sklep jest, ale nie przyjmuje kart, a my już nie mamy lokalnej gotówki. Jest więc misja bankomat. Albo inny sklep, gdzie zapłacimy kartą. Udaje się znaleźć to drugie. Kupujemy różne serki, oliwki, wino i piwo. I Oshee Lewandowski Edition. :)

Wracamy na kwaterę, uważając , żeby nie wpaść do żadnej otwartej studzienki kanalizacyjnej. Mamy plan, że posiedzimy przy winku na tarasie, w międzyczasie wietrząc pokój zostawiając otwarte drzwi. Niestety nie przewidzieliśmy jednego - komarów. Skutecznie i szybko wyganiają nas z tarasu. Pozostaje więc winko w pokoju. Na szczęście w oknach są siatki przeciw owadom. Niestety podczas wietrzenia, sporo z nich wleciało nam do pokoju, więc Wojtkowi noc upływa na walce z komarami. Ja śpię, bo raczej zostawiają mnie w spokoju. Zresztą - wszystko okaże się rano.


Przejechane: 233 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz