piątek, 22 czerwca 2018

Grecja 2018 - Dzień 2 - Początek problemów

27 maja 2018 - niedziela

Wczoraj zrobiliśmy naprawdę solidny kawałek trasy, więc dzisiaj ciśnienie jest mniejsze. Znosimy bagaże na parking. Objuczanie Oliviera trwa nieporównywalnie krócej niż Królowej, więc w ramach czynu społecznego idę do sklepu po wodę i jakiś prowiant na śniadanie i przekąski podczas drogi. Zakupioną szamkę spożywamy siedząc na krawężniku przy motocyklach, co wzbudza zainteresowanie kilku lokalesów, którzy raz po raz podchodzą i zagadują. Młodsi znają angielski, więc jest łatwiej. Starsi nie znają, więc jest zabawniej. Na szczęście języki słowiańskie są na tyle do siebie pogodne, że z grubsza można się dogadać. I tak poznajemy kilka ciekawych historii, oczywiście związanych z motocyklami i wszelakimi przygodami z ich udziałem.

W końcu wyjeżdżamy z miasta i kierujemy się w stronę granicy z Czarnogórą. Droga jest fajna, widokowa, pozakręcana. Ruch dość nieduży, ale zdarzają się sytuacje przy których robi się bardziej gorąco, gdy np. widzimy jak samochód przed nami przy wyprzedzaniu mija się z tym jadącym z przeciwka na milimetry.

Jeszcze cieplej robi się podczas przejazdu przez Novi Pazar. Panuje tu pełna egzotyka, ulica jest jednym wielkim targowiskiem. Po przejechaniu przez jedno z ostatnich skrzyżowań słyszę za sobą pisk hamulców i łupnięcie. Rzucam okiem w lusterko, na skrzyżowaniu jest zamieszanie i Wojtek pośrodku niego. No pięknie. Parkuję tam gdzie stanęłam, trochę na środku, ale komu to tu przeszkadza. Okazuje się, że Wojtek musiał zatrzymać się, bo przez ulicę przechodzili ludzie. Wtedy samochód jadący za nim go stuknął w tył, na szczęście stelaż, a nie koło. A stuknął dlatego, że z kolei samochód za nim nie wyhamował i wjechał mu w tył. Czyli tak kaskadowo. Strat w moto i uszczerbku na ciele Nomada nie ma, więc odjeżdża z miejsca zamieszania, zostawiając kierowców samochodów z rozważaniami kto kogo i co dalej. Chwilowo mamy dość miasteczek więc wyjeżdżamy stąd jak najszybciej. Jeszce tylko zatankujemy motki i śmigamy dalej.

Droga znowu jest fajna. Zakręty łykam jeden za drugim. W pewnym momencie patrzę w lusterko i nie widzę tam Wojtka. Zatrzymuję się, czekam, po chwili zawracam i spotykam go po niedługim czasie. Mówi, że od czasu ostatniego tankowania Afryka nie pracuje tak jak powinna. I gaśnie, gdy doda się więcej gazu. Mówi też, że raz mu tak zgasła na winklu, na mostku, pod górę, co poskutkowało prawie glebą - wyratowaną dzięki złapaniu za stelaż kufra, a to z kolei wygięciem palców i mocnym bólem dłoni. Niedobrze.

Afryka odpala, więc jedziemy dalej, ale po chwili sytuacja się powtarza. I tak jeszcze kilka razy. Wojtek podejrzewa, że to przez pompę paliwa. Stajemy na poboczu i przystępujemy do naprawy. Podobno  trzeba tylko wymienić taką płytkę w pompie i będzie dobrze, a tak się składa, że akurat mamy i tę część i niezbędne narzędzia. Odłączamy rurki i kabelki, jeden wężyk zatykamy tamponem, bo pomimo zakręcenia kranika wciąż leci z niego paliwo... W końcu Honda to kobieta... Boląca ręka Nomada nie pozwala mu na wykonywanie niektórych czynności, więc ja też muszę ubrudzić sobie ręce. Ale wspólnymi siłami wymieniamy co trzeba.




Wszystko gra i buczy, ale po naprawie motek dalej nie pali. Zastanawiamy się, czy wszystko jest podłączone jak należy. Kilka kolejnych prób i dalej nie działa. W dodatku akumulator już ledwo zipie.  Wojtek stawia wszystko na jedną kartę - jest z górki, więc odpali "na pych". Zdejmujemy z Afryki cały bagaż i Wojtek podejmuje próbę odpalenia. Zjeżdża, znika mi z pola widzenia, ale nie słyszę, żeby to zadziałało. Słyszę za to dzwonek telefonu - Wojtek - nie zadziałało. Jakieś 300 metrów niżej zatrzymał się na pseudoparkingu. Zaczynam uzbrajać Oliviera w cały bagaż, który był na Hondzie, ale nie mam szans zabrania wszystkiego. Z drugiej strony zostawić też kiepsko... Wojtek musi więc podejść w tym upale pod górkę po rzeczy.

W końcu wszystko już mamy zgromadzone razem. Ja jadę poszukać jakiegoś warsztatu w okolicy. Jest niedziela, więc może być problem, ale co tam, próbuję. Jest kilka myjni, knajp, nawet posterunek policji, ale mechanika - nie ma. Wojtek korzysta z koła ratunkowego "telefon do przyjaciela". Decyduje się na pominięcie pompy i połączenie wężyków za pomocą plastikowej końcówki do dmuchania materaca. I... działa! Możemy jechać. Za nami spora część dnia, a przed nami większa część zaplanowanej na dzisiaj trasy.


Kilkaset metrów po starcie znowu nie widzę Wojtka w lusterku. No nie... Zatrzymuję się, czekam, zawracam. W końcu go widzę jak zjeżdża na pobocze, niedaleko jednej z ręcznych myjni dla samochodów. Okazało się że w międzyczasie jeszcze sprawdzał poziom oleju, ale potem zaaferował się robieniem bypassu pompy i wpadł w euforię, gdy patent zadziałał, że nie dokręcił korka i sporo oleju wyleciało mu na motocykl, buty i spodnie. Sprzątamy bałagan, korzystając z gościnności właścicieli myjni. Może to już koniec pecha na dzisiaj?


Pominięcie pompy paliwa sprawia, że musi działać grawitacja i ciśnienie wytwarzane przez paliwo mieszczące się w baku. A to działa tylko przez jakieś 150 km, dopóki nie zejdzie ok. 7 litrów paliwa. Wtedy trzeba zatankować do pełna. Tak więc postoje na tankowanie są teraz dość często.

Wjeżdżamy do Czarnogóry i obieramy kurs na  Albanię. W Andrijevicy zatrzymujemy się w knajpie "Most" na czevapi, bo od śniadania nic nie jedliśmy, a adrenalina przestała już tak trzymać, więc jesteśmy dość głodni. Albania jest już tuż tuż. Nad górami widzimy ciężkie chmury, ale liczymy, że może nas nie złapie tam żadna ulewa. Pokazuję Wojtkowi, że w te góry, jeszcze ze śniegiem, właśnie jedziemy.

Przejście graniczne Vermosh-Guci jest jak zwykle mocno leniwe. Więcej gadania niż pracy. Ta w końcu nie ucieknie. Dostajemy za to lekki ochrzan za robienie fotek. Dobra, nic tu po nas. SH20 czeka.



Przez jakieś 200 metrów za przejściem granicznym wciąż mamy szuterek. Zauważyłam ten błysk w oku Nomada... Ale potem zaczyna się równy, gładki asfalt. Jeszcze dwa lata temu go nie było. Droga tak czy inaczej jest piękna, nie ma  na niej żadnego ruchu, więc można pojechać trochę dynamiczniej.





Wojtek jest tu pierwszy raz i uśmiech mu z twarzy nie schodzi. Nie spodziewał się takiej trasy. Z takimi winklami. Motocyklowy raj! A jak mu mówię, że to jeszcze nie wszystko i ładniejsze plenery dopiero przed nami, to nie może w to uwierzyć.






Standardowo zatrzymujemy się w punkcie widokowym przy charakterystycznych serpentynach.








W dodatku pięknie wschodzi księżyc...




Jeszcze tylko kilkadziesiąt km i będziemy na miejscu.



Nocujemy nad jeziorem Szkoderskim na campingu Lake Shkodra Resort. Jestem tu pierwszy raz, ale rozumiem skąd te ochy i achy nad tym miejscem - jest naprawdę wypasione. A wielkie okrągłe namioty są super komfortowe.



Po dniu pełnym przygód zasłużyliśmy na zimne piwo. Zamawiamy takie w campingowej restauracji, razem z dwoma porcjami oliwek. Potem dorzucamy jeszcze karafkę wina i pizzę na pół. Restauracja się wyludnia, co oznacza, ze pora spać. Schodzimy jednak na pomost nad jezioro i zauważamy, tzn. bardziej słyszymy niż widzimy, że grupka czeskich motocyklistów zażywa kąpieli, a jakże, na golasa. W zasadzie woda jest ciepła, dookoła tylko rechoczą żaby, więc "dajemy się namówić" i wieczorną kąpiel mamy już z głowy.


Przejechane: 367 km



Macna: W górach Albanii upał zelżał, a że jestem zmarzluchem, to musiałam pozamykać wloty powietrza. Da się to zrobić podczas jazdy, bo dostęp do zamków jest dość wygodny, zarówno w kurtce, jak i na spodniach. Oczywiście nie dotyczy to wywietrzników na plecach - tych podczas jazdy bym nie próbowała zamykać ;)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz