wtorek, 19 czerwca 2018

Grecja 2018 - Dzień 1 - Jak najdalej przed siebie

25 maja 2018 - piątek
26 maja 2018 - sobota

Kończę pracę o 15. Wszystko mam przygotowane, więc trzeba się tylko zapakować. Nomad przyleciał z północy, więc musimy jeszcze pojechać do niego, żeby on miał szansę się zapakować na wyjazd. W końcu zdecydował się trochę last minute i jeszcze nie miał okazji przygotować.

Jedziemy więc na Podkarpacie. Ustalamy, że w sobotę wyjedziemy wcześnie, żeby mieć przed sobą długi dzień, na długi dojazd.

Przejechane: 178 km


W nocy pada deszcz. Oj, będzie ciekawie, bo parkujemy na sporej górce, na trawie. Opony w Olivierze nie są idealne na takie warunki. Dodatkowo deszcz skutecznie opóźnia nasz wyjazd o jakąś godzinę. Później przez chwilę pogoda nie może się zdecydować - na zmianę pada albo nie pada, więc profilaktycznie wpinam membrany do ciuchów. Wojtek idzie na żywioł i nie zakłada przeciwdeszczówek. Dobry ruch z jego strony.


Dzień upływa pod znakiem jazdy. I nudów. Nic się nie dzieje, albo przynajmniej niewiele. Na jednej ze słowackich łąk wypasa się chmara bocianów - nigdy tylu naraz nie widziałam. Nie mamy z Wojtkiem łączności interkomowej, więc nawet pogadać nie można. Każdy jest sam ze swoimi myślami. Możemy sobie co najwyżej pokazywać jakieś rzeczy i odgadywać co druga osoba chce przekazać.


Na Węgrzech jest jeszcze nudniej. Prawie zasypiam, więc ordynuję postój na stacji benzynowej. Wypinam membrany i razem z Wojtkiem pijemy po kawce i dojadamy resztki ze śniadania czyli parówki.


Granica węgiersko-serbska nie straszy już masą namiotów imigrantów. Przekroczenie granicy zajmuje nam kilkanaście minut. Po serbskiej stronie jest standardowo - ciepło, zalegają śmieci. Ale zauważyłam, że jazda lokalnych kierowców jest jakby spokojniejsza i bardziej przewidywalna niż jak byłam tu poprzednio.

Nad Belgradem łapie nas burza. Jedziemy dokładnie na froncie, ale nie zatrzymujemy, bo przecież zaraz przejdzie. W końcu za którymś tunelem już nie pada, więc mamy możliwość wyschnąć.

Dojeżdżamy do miejscowości Cacak; gdzie przyrezerwowałam hostel. Okazuje się jednak, że to nie ten, który miałam na myśli, ale i tak jest nieźle. Tzn. standard mega hotelowy. Hostel jest na IV piętrze w kamienicy, ale na szczęście jest winda... Motki parkujemy na publicznym parkingu na ulicy.



Każde z nas bierze szybki prysznic i idziemy w miasto. Trzeba coś zjeść. Mam w głowie knajpkę, w której byłam jadąc dwa lata temu do Albanii i serwowane w niej steki i wino. Nie bardzo jednak pamiętam jej nazwę, a lokalizacja też gdzieś na początku jest trudna, ale po jakimś czasie ją znajduję i raczymy się pyszną wołowina i jeszcze lepszym winem. Zasłużyliśmy!





Przejechane: 935 km



Informacje praktyczne:
  • Opłaty drogowe:
    • Słowacja - bezpłatnie dla motocykli
    • Węgry - obowiązuje winieta elektroniczna na przejazdy niektórymi odcinkami autostrad. Można kupić na stacjach benzynowych, albo on-line np. przez http://www.tolltickets.com (winieta jest dostępna od razu, do samodzielnego wydruku)
    • Serbia - autostrady płatne na brankach. Opłata w lokalnej walucie lub Euro. Karty płatnicze są akceptowane.

Macna:
Poranny deszcz przeszedł dość szybko, więc nie miałam okazji przetestować nieprzemakalności membran. Te wypięłam dopiero na Węgrzech, kiedy zrobiło się ekstremalnie ciepło (tj. ok. 26 stopni), bo nie chciałam się przyklejać sama do siebie. Wloty powietrza zdają się spełniać swoje zadanie, tj czuć przewiew.


1 komentarz:

  1. Super historia! Bardzo ciekawie się czyta i na pewno, w miarę możliwości, przeczytam całą opowieść o podróży motocyklowej do Grecji :)

    OdpowiedzUsuń