poniedziałek, 16 maja 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 15 - Złota Bogota

12 marca 2016 - sobota

W autobusie nie mam problemów ze spaniem, ale budzę się kilka razy i wtedy patrzę w okno. Jazda to rollercoaster - same zakręty, które autobus pokonuje na pełnej prędkości. Chyba lepiej spać i tego nie widzieć.

Do Bogoty docieramy około 8:20 rano. Warto by coś zjeść, więc po odbiorze bagażu i przedarciu się przez policyjną kontrolę na wejściu na dworzec siadamy w jednej z knajpek na tradycyjne śniadanie: soki, lurowatą dworcową kawę i jajecznicę. Ciekawe kiedy po powrocie zjem jakieś jajka.

Fajnie by było wziąć prysznic, bo wczoraj nie było okazji. No i da się - na dworcu są prysznice i za 6500 COP dostaje się nielimitowany dostęp do (nawet czystej) łazienki z ciepłą wodą i do tego zestaw kosmetyczny - szampon, mydełko, szczoteczka i pasta do zębów, ręcznik i klapki (własne jednak lepsze, bo te są takie flizelinowe, więc i tak się "stoi na podłodze" stopami)

Do odlotu mamy sporo czasu, więc nadajemy bagaże do przechowalni (mam nadzieję, że bezpiecznej, ale wydaje się, że tak, bo spisują dane z paszportu, żeby potem na jego podstawie je wydać) i łapiemy taksówkę żeby pojechać do centrum. Na wstępie pytamy ile mniej więcej wyniesie kurs. 13000 COP. OK, prawidłowo, jedziemy. Po drodze taksiarz podjeżdża jeszcze do wulkanizatora podpompować opony. Potem kluczy po centrum i podwozi nas nie pod to muzeum, co chcemy. W końcu udaje mu się trafić do celu, ale życzy sobie 40000 COP. I nie, nie jest to nasz błąd w zrozumieniu 13 - 30 tysięcy, żeby te 40 było "z grubsza" uzasadnione. Dyskutujemy z nim przez chwilę, liczymy kasę, bo mamy jej już trochę na styk, żeby było za co wrócić i jeszcze pojechać na lotnisko. I coś zjeść. Gość jest nieustępliwy i coraz bardziej agresywny werbalnie. Ponieważ znamy różne opowieści (do tej pory niepotwierdzone doświadczeniami, ale zawsze musi być ten pierwszy raz), nie chcemy, żeby gość nas przekonywał bronią, więc mówimy, że zapłacimy 30000 COP, gość ochoczo przystaje (na tyle ochoczo, że potwierdza się że to kant) i ulatniamy się z taxi. Przepłaciliśmy. Daliśmy się naciąć. Ostatniego dnia! Jest niesmak. Ale sami jesteśmy sobie winni, dopiero teraz zauważamy, że owszem, jest to żółta taksówka, ale nie ma wszystkich oznaczeń, a gość nie włączył taksometru.


Na szczęście, wejście do Muzeum Złota kosztuje mniej niż dolara (3000 COP). Oddajemy się więc zwiedzaniu. Ilość złota w muzeum jest imponująca. Jak dodać do tego wszystko co zostało zrabowane, wywiezione, zniszczone, to robi się z tego naprawdę dużo. I niektóre eksponaty tak misternie wykonane, że ciężko uwierzyć, że zrobione prymitywnymi narzędziami. Sporo daje tez do myślenia  przedstawienie na osi czasu co działo się kiedy na którym kontynencie. Gdy w Europie ganialiśmy w skórach z dzidami po lasach, w Ameryce południowej cywilizacje miały już wysokie osiągnięcia.

Tu jest złoto:


A eksponaty są mniej więcej takie:












Bhutan?




Jar Jar Binks ;)






































Po zwiedzeniu trzech pięter muzeum i sklepu z pamiątkami (gdzie Marek kupuje prezent dla córki, ale nie może znaleźć karty kredytowej, którą wczoraj w stanie podwyższonego humoru płacił za bilet autobusowy, więc wspólnymi siłami płacimy gotówką) czas na powrót na dworzec. Najpierw jednak zahaczamy o sklep. Marek zanabywa polecany przez Harry'ego rum i herbatkę z suszonych liści koki. sprzedawaną tu jako herbatkę ziołową. Na ulicy łapiemy taksówkę. Korki są niemiłosierne, facet przegapia jeden zjazd i robi kółeczko tuż przed dworcem, ale cena jest normalna - 13000 COP. Marek w międzyczasie przeszukuje Internet próbując odpowiedzieć na pytanie, czy herbatka jest legalna do przewiezienia - tu produkt jak najbardziej niepodejrzany, ale  "u nas" może nie być normalnie pod tym względem)

Odbieramy bagaż - wygląda na nienaruszony. choć koniec z nieprzemakalnością toreb i plecaka - kwitki bagażowe przymocowali zszywaczem, więc pojawiły się dziurki :( jakby nie mogli przymocować do parcianych pasków :( Łapiemy kolejną taksówkę (choć trwają negocjacje co do ceny, w końcu staje na 15000 COP, co jest ceną potwierdzona z informacja turystyczną na dworcu jako realna) i łapiąc wiatr przez otwarte okna małego autka jedziemy na lotnisko.

Tam zanim się odprawimy czy nadamy bagaż robimy jego przegląd - czy nikt nic na m nie podrzucił. Więc trzeba wszystko wypakować, sprawdzić i zapakować. Pewnie nadmiar ostrożności, ale lepiej w tę stronę. Wszystko wygląda OK. Nawet przechodzi koło nas piesek lotniskowy i nie wykazuje zainteresowania, więc chyba jesteśmy "czyści". Marek idzie się odprawić, ja to robię przez net. Potem idę nadać bagaż i spotykamy się za kontrolą bezpieczeństwa. Jest wszystko OK. Jest jeszcze chwila czasu, więc idziemy coś zjeść. Przeliczamy fundusze i stać nas na jednego hamburgera z frytkami i dwa napoje. Dzielimy się więc ta porcją śmieciowego jedzenia.

Na Marka już czas, więc żegnamy się "polecając się na przyszłość". Do mojego wylotu jest jeszcze godzina z hakiem, więc włóczę się tu i tam. Potem, przy boardingu gubię kartę pokładową, ale jeden gość z kolejki widząc moje nerwowe ruchy kuma o co chodzi i po chwili skądś przynosi mi moją kartę.

Lot nie jest w linii prostej do Europy - jest jeszcze międzylądowanie w Cali, czyli najpierw muszę się oddalić, żeby wrócić. Podróż mija spokojnie, pod znakiem "The Hunger Games" - oglądam dwie ostatnie części i idę spać. Jeszcze tylko lądowanie w Amsterdamie, kilka godzin kiblowania na lotnisku, bo nie chce mi się go opuszczać na wizytę w centrum i wieczorem jestem w Polsce. W międzyczasie Marek nadaje, że jest w Lizbonie, skąd w poniedziałek rusza do Polski (ma więc jeszcze do pozwiedzania stolicę Portugalii). Przy okazji melduje, że z herbatką nie miał tu żadnych problemów, ale znalazł wiarygodne źródło, że w Polsce jest to nielegalne i trafia się za to za kratki, w związku z tym przeżuł większość, resztę wyrzucił. Jak określił "działanie lekko orzeźwiające" ;)

Z lotniska odbiera mnie mama, jak zwykle dbając o zaprowiantowanie mojej lodówki i świeże kwiaty (tym razem tulipany) na powitanie, żeby przyjemniej wracało się do codzienności. Gadamy jeszcze przez chyba dwie godziny, bo na gorąco dzielę się tym jak było. Koło drugiej w nocy z niedzieli na poniedziałek idę spać. Od rana wpadam w tryby codzienności...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz