poniedziałek, 9 maja 2016

Kolumbia 2016 - Dzień 12 - Czynny wulkan

09 marca 2016 - środa 
Śniadanie jest wybitnie niewyszukane - jajecznica z ryżem i szklanką soku. Zmywamy się dość sprawnie z miasteczka, jeszcze tylko po drodze tankując, żeby mieć pełne baki, bo mamy zamiar zapuścić się w odludzia. Z głównej drogi skręcamy na Santa Isabel - to niby tylko 40 km, ale droga bardzo wymagająca, bo pozakręcana. Ani chwili odpoczynku -same winkle. W dodatku zaczynają się autostradowe szutry - super przyjemnie się po tym jedzie, do czasu gdy muszę gwałtownie hamować, bo jadąca z przeciwka spychaczo-koparka jest na kursie kolizyjnym i muszę ją przepuścić. Pozakręcana droga pnie się w górę, a temperatura spada z nieznośnej do przyjemnej.



Ruch na drodze jest niewielki, ale co jakiś czas przewijają się jakieś pojazdy. W oddali na zboczu góry widzimy ciężarówkę, która również pnie się w górę. Po jakimś czasie udaje się nam ja dogonić, ale z wyprzedzeniem wcale nie jest łatwo, bo zakręt goni zakręt. Za jednym z nich ciężarówka nagle postanawia się zatrzymać, więc mamy kolejne przymusowe hamowanie awaryjne, ja w dodatku w pochyleniu, bo dla mnie zakręt się jeszcze nie skończył. Ale przynajmniej ją możemy teraz ominąć.

Droga czasami jest podmyta i zawalona w przepaść poniżej. Ale wtedy w skale po drugiej stronie widać świeże wykucie, przywracające szerokość drogi mniej więcej do pierwotnego stanu.

W Santa Isabel zatrzymujemy się na kawę. Oprócz tego, że jest słodka i bardzo mała, to w miarę mocna, tzn chyba najlepsza jaka do tej pory piliśmy, nie licząc tej 10x droższej w Popayan.



Obok kafejki po raz kolejny widzę plakat dotyczący wirusa Zika. Póki co komarów naprawdę było mało i tylko na pustyni Tatacoa. Choć rzeczywiście - wredne france, bo cztery ugryzienia, jakie mi zafundowały spowodowały dość spory odczyn zapalny. Mam jednak to szczęście, że komary wybierają wszystkich dookoła mnie, a ja najczęściej mogę się wykpić jedynie kilkoma bąblami, za to sporymi. W każdym razie nie cierpię szczególnie z powodu komarów. I szczerze - myślałam, że tu będzie z nimi większy problem - zaopatrzyłam się w malarone, ale po kilku dniach zarzuciłam jego stosowanie, bo przestałam widzieć sens, mimo, że go bardzo dobrze toleruję, bez najmniejszych skutków ubocznych.


Inną atrakcją jest przyprowadzona przez jakiegoś lokalesa świnia. Jest wielka, porośnięta rzadką szczeciną i w dodatku robi hektolitrowe siku na środku ulicy przed kawiarnią ;)

Łazimy jeszcze chwilę po głównym placu (standardowo z drzewem na środku i kościołem z boku), ale zaraz ruszamy w dalsza drogę. Podobno do Parku Los Nevados są dwie godziny jazdy. No, zobaczymy...





Droga staje się zupełnie offroadowa. W dodatku czasami pokryta jakby mułem, który powoduje poślizgi na zakrętach. Po chwili pojawiają się palmy woskowe, takie jak w dolinie Cocora.















Do tego kanion, w który zjedziemy i wodospady. Jest magicznie.















Droga jest dość trudna. Kilka razy tańczę na piachu czy kamieniach, raz moto mi gaśnie podczas ostrego podjazdu i ze dwa razy redukuję do luzu. Naprawdę ciężko się przyzwyczaić, że na samym dole nie ma jedynki... Dobrze, że Harry nie widzi tego, co robimy z tymi motocyklami. Zapytany, dlaczego nie ma w ofercie motocykli enduro, powiedział, że enduro jest nieopłacalne, bo wtedy ludzie za bardzo je pałują i są szkody i remonty itp... Chyba nie będziemy go uświadamiać, że robimy dokładnie to samo tylko na motkach zupełnie do tego niestworzonych. W końcu powiedział nam, że drogi są dobre, czyste i na pewno nie złapiemy gumy ani nie doświadczymy żadnej innej awarii... Oby...



Dojeżdżamy do Murillo - kolorowego spokojnego miasteczka.





Jest już popołudnie, więc warto coś zjeść. W jednej (chyba jedynej) otwartej restauracji zamawiamy po pstrągu. Marek jeszcze zamawia zupę. W efekcie dostaje jakieś lokalne flaczki. Pstrąg jest inny niż te poprzednie, bo jego mięsko jest lekko różowe, ale jest znakomity, podany z serem żółtym. Do tego smażone banany, sałatka, ogórek z majonezem i wisienką kandyzowaną i ryż z keczupem. A na deser jakiś nieduży pudding i owoc. Dla mnie całkowicie nieznany do tej pory. Granadilla, czyli męczennica języczkowata. Nie wiedziałam, że roślinki passiflory o pięknych kwiatkach dają takie dziwne owoce. Twarda "skorupka, lekko gąbczasta od środka, okrywająca coś, co wygląda jak żabi skrzek. Glut straszny, ale jednocześnie chrupiący milionem nasionek i bardzo smaczny, egzotycznie owocowy tj. "mechaty" w smaku. Super.



Czas nagli, więc jedziemy dalej. Jednak kilka km za wioską odczuwamy wyraźny spadek temperatury. Stajemy więc i ubieramy się - ja w wełniane ciuszki termoaktywne (membranę mam już wpiętą i tak), Marek w przeciwdeszczówkę, bo chroni od wiatru.


Wpadamy w kolejny offroadowy odcinek. Krajobrazy stają się coraz bardziej górskie. Na horyzoncie coraz lepiej widoczny staje się wulkan Nevado del Ruiz. To lodowiec o wysokości 5311 m n.p.m. Cały czas aktywny. Jak podaje Wikipedia: "W dniu 13 listopada 1985 roku nastąpiła erupcja wulkanu Nevado del Ruiz. Strumienie piroklastyczne stopiły pokrywę lodowcową na szczycie. Powstałe lawiny błotne spłynęły w dół stoku z dużą prędkością, pokrywając obszar do 100 km od epicentrum, w niektórych miejscach ponad 50 metrową warstwą. Kataklizm zniszczył wiele domów i miast. Miasto Armero, w którym zginęło około 21000 osób (spośród 28700 ofiar) zostało całkowicie pokryte warstwami gorącego mułu. Wybuch wulkanu Nevado del Ruiz uważany jest za największą katastrofę związaną z erupcją wulkanu w XX wieku."










Marek cyka fotki a ja ruszam naprzód. W pewnym momencie daję mocno po hamulcach i staję jak wryta. Wulkan właśnie wypuścił chmurę gazów i popiołu. Ups... czy bezpiecznie jest jechać dalej?





Marka nie ma dłuższą chwilę, bo tez się zatrzymał podziwiać kolejne fazy kształtowania się chmury. W końcu dojeżdża do mnie i dalej pniemy się w górę.



Nasza droga przebiega cztery kilometry od wulkanu. To naprawdę blisko. Krajobraz jest niesamowity. Są strumienie śmierdzące siarką, kolorowe skały. Widać espeletie i żółte krzaczki, które występują tu niczym kosodrzewina "u nas".













Wjeżdżamy na 4150 m n.p.m. (choć na pomysł uwiecznienia tego na fotce wpadam jak już jest nieco niżej). Robi się naprawdę zimno - obstawiam że jest jakieś 6-7 stopni. Potem zjeżdżamy na nieco niższe wysokości, ale dalej jest chłodno. Droga idzie wyjątkowo powoli, bo co chwilę zatrzymujemy się na zdjęcia, tak jest zjawiskowo. Jednocześnie czuć wysokość. Przejście kilku metrów, żeby zrobić fotkę, powoduje dziwną zadyszkę. To zupełnie inne zmęczenie niż to związane z wysiłkiem. Tu niby wszystko jest ok, ale rzadkie powietrze nie wysyca płuc i krwi jak należy. Motki tez jakby jada mniej żwawo. Dla mnie to rekord wysokości - nigdy nie byłam tak wysoko.























Powoli się ściemnia, a my jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od cywilizacji.







Wtem wulkan robi kolejne "pfff" i puszcza następną chmurę dymu.




Widok hipnotyzuje, więc "tracimy" coraz więcej czasu. Zapadają ciemności. Nasze motki maja kiepskie światła, a teren wcale nie jest lżejszy - dalej są kamienie, kałuże, strumienie, błoto. 

Zjeżdżamy w jeszcze większy off, boczną drogę prowadząca do zabudowań przy wejściu na piesze szlaki po parku narodowym. jest ciemno choć oko wykol, ale z zabudowań wychodzi jakaś kobieta, z którą Marek ucina pogawędkę. Tu noclegu nie możemy dostać, ale za jakieś 7 km powinna być restauracja z możliwością przenocowania. Jedziemy. Do ciemności doszły jeszcze mgły czy chmury, w każdym razie widoczność jeszcze bardziej spadła. Tak naprawdę mamy namioty, ale nawet nie ma ich gdzie rozstawić, bo nie ma absolutnie nic płaskiego dookoła. Ale za to zaczął się normalny asfalt. Po siedmiu km nic nie ma. Tzn. jest coś ale zamknięte na cztery spusty. Jedziemy dalej. Znajdujemy jakiś pustostan i dyskutujemy czy tu się wbić, czy szukać czegoś dalej. Szukamy, ale odnotowujemy, że w razie czego możemy tu wrócić. Na horyzoncie widać błyskawice, wiec zanosi się na burzę. Natrafiamy na odnogę w lewo z napisem "Termales 6 km". Ciepłe źródła chyba nam nie są potrzebne, więc nie zjeżdżamy z głównej. 

Kilka kilometrów dalej pojawiają się jakieś zabudowania i psy. Marek pyta w jednym z miejsc o nocleg, ale w odpowiedzi dostaje gburowate "nie". Dojeżdżamy do głównej drogi. Tam, na skrzyżowaniu, w zamykającej się na dziś restauracji pytamy o nocleg. Młody chłopaczek wskazuje nam kierunek i mówi, że tam będzie "hospedaje", przy policji. Na motorkach to za 10 minut. Droga jest kręta, ale normalna, szeroka, równa jak stół. Jadąca z naprzeciwka ciężarówka hamuje gwałtownie - w jej światłach dostrzegam, że zatrzymała się, żeby przepuścić na drodze jakieś zwierzątko przypominające pancernika (może to i był pancernik). 

Dojeżdżamy do kolejnych zabudowań "za 10 minut" ale nie widzimy nic co by nas interesowało. Marek zasięga języka - tak, podobno tu jest... ale gdzie? Wjeżdżamy w boczną uliczkę i... jest... Marek rozmawia z gospodarzami. Pokazują mu jedno z zabudowań. Marek wraca z uśmiechem, a le trochę krzywym i mówi, że jest ok i bierzemy. Motorki wjeżdżają do środka i parkują  "w hallu". Już wiem skąd uśmiech. Za 35000 COP mamy agroturystykę pełna gębą. Telewizor działa, choć lekko śnieży, okno jest częściowo zabite dechami i w całości zasłonięte kilimkiem, a ja zaczynam się zastanawiać co mieszka w grubych kocach, które leżą na łóżkach. Za to fotele "w hallu" są funkiel nówki nieśmigane - częściowo jeszcze zafoliowane :) Nie wybrzydzamy, tylko bierzemy. Zapewne nie odbiega to od standardu, w którym żyją lokalesi (o ile nie jest lepsze!).




Przebieramy się w cywilne ciuchy i idziemy "na drogę" do jednego ze sklepików po piwo - tradycji musi stać się za dość. Kupujemy kilka puszek. Krótki spacer przypomina o tym, że jesteśmy wysoko - na ponad 3000 m n.p.m. Miejscowość, w której wylądowaliśmy to Letras, na granicy dystryktów Caldas i Tolima. W kwaterce odpalamy puszki i delektujemy się wieczornym piffkiem przy newsach z TV mówiących m.in. o koncercie Rolling Stones w Bogocie.


Pan gospodarz przynosi nam dwie butelki z gorącą wodą, mówiąc, ze to dla ogrzania stóp. Ja idę jeszcze pod prysznic - woda jest przyjemnie ciepła (ciekawy patent - mini ogrzewacz przepływowy zamontowany bezpośrednio na głowicy prysznicowej), choć łazienka wg mnie wymaga gruntownego posprzątania. Ale - nie takie rzeczy, nie marudzę, nie w takich warunkach się kąpałam ;)

Łóżko jest twarde, ale nie na tyle, żeby trzeba było kombinować z jakimiś kocami. Będzie chłodno w nocy, już to czuć, więc ubieram się w moje wełniane termociuszki i zagrzebuję w śpiworek. Niestety wzięłam taki nie za ciepły, z optimum przy 20 stopniach, a tu będzie sporo mniej. trzeba było wziąć puchowy. Po chwili, pomimo rozgrzewającej butelki, czuję, że mi zimno. Odrzucam niechęć do wszystkiego co może żyć w tutejszych kocach i nakrywam się dwoma. Czubek nosa i tak mi marznie, ale nie na tyle, żeby nie dało się zasnąć. Dobry znak - wysokość też mi nie przeszkadza w zaśnięciu...


Przejechane: 167,8 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz