11 marca 2016 - piątek
Poranek to klasyka gatunku - pobudka, w miasteczko na śniadanie (coś na słodko i soki) i pakowanie. W międzyczasie jeszcze odwiedzamy dilera Yamahy i wypytujemy o motki, ceny i inne informacje. "Większe" motki i bardziej znane marki kupuje się w dedykowanych salonach. Natomiast mniejsze piździki widzieliśmy tu w sklepach AGD, wciśnięte między pralki a lodówki. Dodatkowo przymierzam jeszcze kilkanaście kapeluszy, by ostatecznie nie kupić żadnego. Niestety te fajne, kolumbijskie są drogie, duże i niewygodne w transporcie. Te mniejsze za to są pospolite i widziałam nawet w kilku wszyte metki "made in China". Odbieramy motorki z parkingu - bez problemu, właściciel nas bezbłędnie poznał, z szerokim u śmiechem gromkim "Polakkoooo!!!" Przejeżdżamy pod nasz hotel. Jest to wąska i stroma uliczka z zakazem zatrzymywania się. Motorki nie robią problemu, natomiast jakiś bogatszy lokales przed nami zaparkował szerokiego jeepa. Przez to kilka ciężarówek i autobusów ma spore problemy z przejazdem. Ostatecznie obywa się bez uszkodzeń, agresji/klaksonów czy też wzywania "straży miejskiej". Oni się tu też średnio przejmują takimi rzeczami.
Czuć już koniec wyjazdu. Gdzieś w głowie tli się myśl, że to koniec, że trzeba wracać, że jeszcze dwie "nieprzespane" noce i kierat od nowa. Z każdym porannym kilometrem ta myśl staje się coraz głośniejsza. Do Medellin nie mamy daleko, ale znowu nie jedziemy najłatwiejszą drogą. Po drodze ostatni raz wpatrujemy się w plantacje kawy, bananów i bambusowe "lasy".
Niestety musimy się w bić na główną drogę. Asfalt jest równiutki i czarny, ale podróż wcale nie mija szybciej. Główne drogi to większy ruch, ciężarówki i remonty, objazdy i ruch wahadłowy. W jednym miejscu utykamy na dobre pół godziny. Jest ciepło, więc tym bardziej czuć smród pojazdów.
Przed Medellin zaczynają tworzyć się korki. Wyprzedzanie ciężarówek nie zawsze jest możliwe. Kluczymy jak tylko się da, ale nie zawsze się da. Marek raz lekko obrywa drzwiami omijanego samochodu, ale nic złego się nie dzieje.
Ruch w Medellin jest jak w każdym mieście dość... intensywny. Na szczęście drogę mamy prostą, choć nawigacja każdego z nas po wklepaniu tego samego adresu pokazuje inną trasę i inne miejsce docelowe. Jedziemy na nawigację Marka. Udaje nam się nawet pogubić, gdy on znika za jakąś ciężarówką, a mnie nie udaje się już wykonać żadnego manewru i tkwię zblokowana między pojazdami. No pięknie. Nawet nie wiem gdzie jechać, nie mamy ze sobą kontaktu przez interkom, mogę próbować dzwonić na komórkę, ale to będzie i tak grubsza operacja, bo wymaga tego, żeby każde z nas zatrzymało się gdzieś w bezpiecznym miejscu. Gdy tak rozmyślam co tu zrobić i lawiruję między autami, dostrzegam Marka na mojej wysokości dwa pasy w lewo (albo dwa "międzypasy", bo jedziemy między autami). Uff, udaje nam się znowu wbić jedno za drugim i jedziemy. Nawigacja pokazuje, że prawie jesteśmy u celu, ale okolica wygląda raczej nie tak jak powinna. Zamiast spokojnej dzielnicy mamy tu "typowe małe miasteczko". Pod wskazanym przez navi adresem Carrera 80 nie ma absolutnie nic, co by przypominało miejsce, z z którego braliśmy motki. Zatrzymujemy się, żeby ustalić gdzie jechać, bo wyniosło nas na jakieś północne rubieże miasta Wbijamy do Marka koordynaty z mojego zumo i umawiamy się, że jak znajdziemy gdzieś myjnię, to umyjemy motki, żeby Harry nie marudził, że jeździliśmy po jakimś nieodpowiednim dla tych motków terenie. W końcu to nie enduro, żeby jeździć offem... taaa...
Jak na złość nie ma nigdzie myjni, więc gdy dojeżdżamy do celu (tym razem okolica się zgadza) stajemy na coś do zjedzenia. Trafiamy na jakiś vege-hipster-slow-food-bar więc ceny duże a porcje małe, w dodatku bez mięcha, za to z kolendrą, więc nie najadam się szczególnie, za to Marek znowu zgarnia kawałek mojej porcji. Niedługo później jesteśmy już pod kliniką weterynaryjną i rozpakowujemy bagaż z motków. Trzeba jeszcze odkręcić wszystkie "systemy", udoskonalenia i zgraźniacze, więc trwa to dobry kwadrans. Harry z uśmiechem na nas patrzy i nawet nie komentuje czystości motków. Odparkowujemy je do garażu i przebieramy w cywilne ciuchy. Oczywiście trzeba się teraz przepakować i dopakować to, co zostało u Harrego na przechowaniu. Oddajemy mu dokumenty, a on nam kaucję.
Jest przed 17:00, autobus mamy o 20:00, więc Harry zaprasza nas do baru na rogu na pożegnalne piwko. Okazuje się, że to taki sklepo-bar, ze wszystkim i niczym, prowadzony przez znajomego Harrego, Mauricio. Klientela to też sami znajomi, więc co chwilę ktoś się do nas dosiada. Harry opowiada nam o sobie, o Kolumbii, jak tu trafił. Opowiada historie ludzi, którzy przewijają się przez nasz stolik. Jedno piwko zamienia się w dwa, trzy, pięć, w przypadku Marka zamienia się w rum, najpierw zwykły, potem taki ośmino- czy dziewięcioletni. Harry stawia.
Jest super wesoło, ciepło i przyjemnie, ściemnia się i coraz bardziej zbliża się czas odjazdu. Harry "przekonuje" nas, żebyśmy pojechali kolejnym autobusem o 22:00. Tak też robimy. Około 21:00 podjeżdża taksówka i zabiera nas na dworzec. Osiem piwek (oczywiście 0,33 L) w moim przypadku i nie wiadomo ile i czego w przypadku Marka, powoduje, że przejazd taksówką jest wyjątkowo śmieszny, a kupowanie biletów sprawne jak nigdy.
Przy pakowaniu się do autobusu dostaję kwitek na bagaż z moim ulubionym numerem. Obsługa dworca plombuje drzwi, pani z obsługi nagrywa wygląd wszystkich pasażerów kamerką i jedziemy. Zakrętami go Bogoty.
Przejechane: 148 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz