Nie jest dobrze. Pada i jest szaro-buro. Pułap chmur jest tak niski, ze w górach będzie jedno wielkie mleko. Hotel, w którym nocujemy nie ma dużej sali czy stołówki, więc śniadanie jest roznoszone do pokoi, wg wczorajszych ustaleń kto je w pokoju, a kto w maleńkiej jadalni. Pomimo wybrania pierwszej opcji, śniadanie nie dociera do pokoju nr 5, więc gdzieś tam dosiadam się do stolika wyglądającego jak wielka taca. Śniadanie to dwa jajka sadzone, chleb i sałatka z pomidorów (szkoda, że jej tak mało, bo warzywa są bardzo smaczne). Do tego sok pomarańczowy i kawka/herbatka. Można jechać. Buźka na hotelowych schodach dodaje nieco optymizmu.
W garażu zbieramy się o 8:30. Następuje krótka odprawa, podział na grupy (trafiam do tej "najrozsądniejszej", żeby nie napisać "najwolniejszej" ;) prowadzonej przez Olę). Niestety nie wszyscy zatankowali motocykle dnia poprzedniego, jak proszono, żeby zrobić, więc ruszamy z niemałym poślizgiem czasowym. Mży, jest chłodno i nieprzyjemnie. Dodatkowo jest dość spory ruch i jazda idzie średnio... Brrr... Dobrze, że z Piotrkiem mamy sparowane interkomy i możemy sobie gadać. Wczoraj tez dzięki temu droga jakoś raźniej mijała.
W Sebes stajemy na stacji, żeby zatankować, rozprostować kości. Ja ubieram jeszcze jedną warstwę ciuchów, bo jest przenikliwie zimno; wilgoć wciska się wszędzie.
Powoli docieramy do początku pierwszego celu naszej dzisiejszej podróży - Transalpina. Zakręty są przyjemne, ale mokry asfalt i jazda w grupie skutecznie hamują rajdowe zapędy. Wspinamy się wyżej i wyżej, aż docieramy do zapory. Tam mam chwilkę przerwy. Przestało padać, więc można zrobić kilka fotek.
I można jechać dalej. Droga wije się coraz wyżej i wyżej, wjeżdżamy w chmury i mgłę. Temperatura spada do 6 stopni i nie widać dalej niż jeden motocykl przed sobą. Nie ma mowy o podziwianiu widoków, czy nawet zaplanowaniu toru przejazdu zakrętu, bo naprawdę nic nie widać. Rzeźnia. Masakra. Zupełnie odpadła opcja zatrzymania się na przełęczy i zrobienia fotki. Zjeżdżamy w kierunku jakiejś cywilizacji. Im niżej, tym więcej widać. Na drodze kwitnie handel grzybami - mnóstwo samochodów i niezliczone ilości skrzynek z "towarem". Czasem nawet ciężko przejechać pomiędzy zaparkowanymi jakkolwiek pojazdami.
Ekipa jest zziębnięta, przemoczona i głodna. Stajemy przy knajpie, ale nie można tam płacić kartą, a większość nie ma lokalnej waluty. Jedziemy więc dalej i w kolejnej wiosce widzimy dziesiątki zaparkowanych motocykli - nasi. Też tu stajemy na coś do zjedzenia. Goście i obsługa są chyba trochę zszokowani obecnością tylu mokrych motocyklistów naraz. Jedzenie jest przyzwoite, zwłaszcza frytki są bardzo smaczne.
Jest miło i ciepło, na zewnątrz dalej leje, ale trzeba jechać bo przed nami ponad 200 km do Branu, gdzie mamy nocleg. Droga jest kręta, ściemnia się, opada mgła i jedzie się fatalnie. Zwłaszcza po betonowych płytach. I zwłaszcza za jakimiś ciężarówkami, których nie ma jak wyprzedzić, bo nic nie widać. W dodatku oświetlenie Oliviera jest beznadziejne i nawet na światłach drogowych czuję się jakbym była ślepa. Chyba muszę zainwestować w jakieś dodatkowe halogeny. Albo znaleźć sponsora ;) W dodatku przestaliśmy się z Piotrkiem słyszeć - coś jest nie tak z interkomami od wyjścia z knajpy. Trzeba to będzie naprawić. I na dodatek w jednym miejscu jakiś lokalny kundel, bardziej agresywny niż te spotkane do tej pory postanawia przypuścić na mnie atak... Zadzieram do góry prawą nogę, nic się nie dzieje, ale na dalszą część jazdy nie potrzebuje już żadnego energetyka czy kawy...
Zatrzymujemy się przydrożnym Lidlu, żeby kupić coś na kolację, bo wiemy, że na miejscu nic nie zjemy. 6 piw i dwie wody mineralne chyba załatwią sprawę. Więcej nie zapakuję już na motocykl. To bardzo dziwne - do Rumunii przywiozłam litrowego Jacka D i litrową Colę (z etykietką "Król Imprezy"), którą dałam Rafałowi. Mimo tego, w moim bagażu wcale nie zrobiło się luźniej... ale dlaczemu? Czyżbym wyszła z wprawy w pakowaniu?
Do Branu mamy kilkanaście kilometrów, ale stajemy, bo nie ma wszystkich z grupy. Czekamy, mokniemy, każdy ma dość. Olek (chyba Olek) mówi słowa, które idealnie oddają beznadzieję tej całej sytuacji: "Ja chcę do biura". Czyli, że wszystko jest lepsze niż to co tu mamy...
Do Branu docieramy dobrze po 23:00. Nie możemy znaleźć hotelu - GPS prowadzi w miejsce gdzie nic nie ma. W końcu jakoś udaje się odnaleźć hotel. Zero oznaczenia. I niespodzianka na sam koniec - błotnista dróżka, przechodzącą w kamienistą, przechodząca w kilkunastometrowy kamienisto - trawiasty stromy podjazd. Taaa... Widzę jeden motocykl, który poległ przed podjazdem, ale ja łykam go gładko i bez najmniejszych problemów. Ale myślę, co będzie rano, ze zjazdem. Z hamowaniem w błocie. Ale to jutro. Dzisiaj motocykle mają taki dach nad głową ;) (fotki z dnia kolejnego)
Lekko cyknięta (albo wyglądająca na taką) pani właścicielka mówiąca tylko po lokalnemu prowadzi nas do pokoi. W naszym jest... 11 stopni. Nie ma szans, żeby cokolwiek wyschło. Ja jeszcze odkrywam dziurę w torbie bagażowej i sporo rzeczy mam podsiąkniętych wodą, w tym śpiwór puchowy, który mam ze sobą. Rozwieszamy więc wszystkie ciuchy gdzie się da, odpalam suszarkę, żeby choć trochę osuszyć rękawiczki (kolejna rzecz do kupienia - nieprzemakające rękawiczki - jeszcze takich nie znalazłam...). Ciuchy jak zwykle dały radę, jedynie mankiety rękawów są mokre od rękawiczek. Tak czy inaczej - można otworzyć piwo i iść na jakąś pokojową imprezkę żeby się rozgrzać. Najpierw jest standardowo u Szwagrów, a potem gdzieś obok, gdzie w zasadzie jest tylko nasza "rozsądna" grupa. I Marek :)
Przejechane: 467 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz