poniedziałek, 7 lipca 2014

Weekendowe Mazury czyli III Sabat Czarownic

4-6 lipca 2014

Do trzech razy sztuka. Na babskim zlocie jeszcze nie byłam, bo dwa lata temu akurat miałam baaardzo duuuże zawirowanie w życiu i do niczego się nie nadawałam, rok temu miałam akurat zrobiony zabieg chirurgiczny na lewej dłoni, więc jakiekolwiek motopodróże odpadały, więc w tym roku musiało się udać. I mimo, że było cholernie daleko, a ja nie mogłam się wymigać z pracy (tzn nie chciałam brać urlopu, bo u mnie wiadomo - każdy dzień na wagę złota), a w sam piątek dopadło mnie cholerne niechciejstwo (bo daleko - tzn. 600 km po polskich drogach, bo mam mnóstwo pracy, bo muszę ogarnąć kwestię zakupu grzejników do nowego mieszkania, bo piątek i będzie duży ruch na drogach, bo upał, bo... bo... bo...) to jednak (częściowo zmotywowana "przyjacielskim kopniakiem" od takiego jednego kumpla z Wrocławia) koło 15:00 wsiadam na moto i ruszam na północ.

Ponieważ sklep z grzejnikami był po drodze, zajechałam do niego, ale pocałowałam klamkę - akurat wtedy był nieczynny... No trudno, będę musiała się tu wybrać jakoś w najbliższym tygodniu.

O tej porze wyjazd z miasta idzie mimo wszystko bardzo sprawnie. Mój Zumo mi tym razem nie towarzyszył. We środę, po odbiorze moto z C.M. Rider z przeglądu po 30000 km (tak tak, tyle się uzbierało od 11 kwietnia 2013 ;)) podjechałam do Centrum Nawigacji i oddałam go do sprawdzenia. Powód? Brak ładowania. Tzn. raz ładuje, raz nie, co jest wysoce upierdliwe podczas jazdy. W serwisie moto sprawdzili podłączenie - wszystko było OK, więc to albo kwestia samego urządzenia, albo uchwytu z zasilaniem. Zobaczymy. W każdym razie tym razem korzystam z NaviExperta zainstalowanego w telefonie i prowadzi mnie (jak zwykle bardzo sprawnie) Urszula ;)

W Michałowicach odbieram telefon - gdzie jestem i kiedy będę w Radomiu. No niestety, za późno na spotkanie i kawę :( W międzyczasie ktoś dzwoni. Potem dzwoni jeszcze raz - nawigacje. Podobno Zumo jest zdrowe i ładuje, a przynajmniej tak wyszło z testów. Więc może to uchwyt? Zobaczę jak wrócę i potestujemy. Dostaję życzenia szerokiej drogi i udanego weekendu i jadę dalej.

Po 172 km zatrzymuję się żeby coś zjeść. Jestem wściekle głodna. Biorę specjalność Zajazdu Świerczek - schabowego z frytkami i zestawem surówek. Uff. Daję radę, choć nie jest łatwo...


W Warszawie w lekkiej panice szukam stacji benzynowej - a tam same roboty drogowe. W końcu tankuję, wysyłam wiadomość do Agawu, że będę przed północą i mają wszystkiego nie wypić ;) i ruszam dalej. w Markach jest korek, a przeciekanie skutecznie psuje jeden kierowca samochodu, który skacze z pasu na pas bez sygnalizowania tego. Nie ryzykuję. Urszula kilka razy wybiera objazdy przez lokalne "osiedlowe dróżki", co trochę poprawia tempo.

Jadę, jadę jadę. Raz pachnie skoszoną trawą, raz truskawkami, raz gnojem czy innym nawozem...

W Piszu staję na stacji i ubieram koszulkę - trochę przewiało mi łokcie, bo upał jakby zelżał ;)

W Giżycku postanawiam zatankować - żeby było na jutro. Wlewam paliwo do baku, podchodzę do kasy, płacę. Pan za ladą zaczyna rozmowę:
- A Pani to się nie boi tak sama jeździć po nocy?
- A czego tu się bać?
- No wie Pani, takie czasy, że nie wiadomo czego się spodziewać... Autobusem to ja rozumiem, ale na motorze?
- A co złego może się stać? Autobusem to bym się bała dopiero!
- Daleko Pani ma jeszcze?
- Nie już blisko, dziękuję.

Do miejsca zlotu mam już kilkanaście kilometrów. Bacznie obserwuję okolicę, bo nie chciałabym spotkać żadnego zwierzątka na drodze. Na szczęście tylko raz odblaskowe ślepia patrzą na mnie z pobocza - banda młodych kociaków filuje jak tu przejść na drugą stronę. NA szczęście przepuszcza mnie i nie wbiega pod koła.

Dojeżdżam jako ostatnia. Mygosia zamyka bramę, pomaga mi się rozpakować, a ja witam się z innymi czarownicami. W sumie jest nas 8, z różnych zakątków Polski. Przebieram się z ciuchów moto i rozpoczynam integrację - jedne znam dobrze - innych wcale. Jest przesympatycznie :)

Rano niespiesznie wstajemy. Ja na chwilę dekuję się na pomoście, gdzie popijam herbatkę i wysyłam pozdrowienia dla mamy, która jest w szpitalu.






Potem jemy wielodaniowe śniadanie :) i chilloutujemy się dalej. Mamy czas do ok. 11, więc spokojnie można się poopalać, pogadać, po-nic-nie-robić...

O 10:45 przyjeżdża Gajos, który dzisiaj ma przywilej bycia naszym przewodnikiem po okolicy :) (Panowie, tak można się wkręcić na babski zlot! ;))

Jeszcze chwilę marudzimy, ale ok 11:20 wyjeżdżamy w upale, w pełnym rynsztunku na podbój okolicznych szutrów. Lekkich, bo moje Anakee2 nie lubią błota ani piasku. Co prawda inne laski, mają bardziej terenowe opony i lepszy stosunek wielkości własnej do wielkości motocykla niż ja, ale nikt nie ma ciśnienia na trudny teren. Poza tym jest ciepło... jakieś 30 stopni, więc naprawdę nie chcę się walczyć.

Ponieważ jeździmy, a nie opierdzielamy się, to fotek "z trasy" jest niedużo. Jedynie kilka z atrakcji, jakie napotykamy.

W pewnym miejscu zatrzymuje nas Pan Pogranicznik. Sam jest zmoto(cyklo)ryzowany - ma fajne odlschoolowe moto, na które każda(-y) z nas łypie okiem. Musimy pokazać dowody osobiste, prawa jazdy i dowody rejestracyjne. Z tym ostatnim problem ma Tropicielka - dokument wozi w kurtce, żeby mieć przy sobie... ale kurtkę, na rzecz zbroi, zostawiła w domku, gdzie stacjonujemy... Ups... Pan Pogranicznik werbalnie zazdraszcza Gajosowi, że jest sam na tyle bab (no... w sumie tylko 5, bo 3 nie pojechały, bo miały większą chęć na relaks, a nie jazdę), pyta gdzie jedziemy i czy za bardzo nie podjeżdżaliśmy do granicy, przestrzega, żebyśmy nie naruszali bezpośrednich terenów przygranicznych i dzwoni do szefostwa, czy ma nas spisywać czy odpuścić. Podsłuchujemy rozmowę... "tak... jeden pan i pięć pań na motocyklach... jadą tu i tu... aaa... znacie Pana... rozumiem... dobrze...". No i nie spisał nas :)




Jedziemy do zrujnowanego dworu i zwiedzamy jego piwnice. Fajnie.









I "nasi tu byli" ;)


Potem jedziemy do kaplicy grobowej Steinertów. I mamy pierwszą (i jedyną) glebę zlotu. Kasia przegrywa walkę z piaskową koleiną i kładzie swojego białego trampka. Ponieważ baby nie są złośliwe, to zamiast robić fotki ruszamy na pomoc. Stawiamy Kasię i Trampka i możemy jechać dalej ;)





Obiekt jest zamknięty, ale można coś pooglądać przez "okienka" krypty. I podobno nad okolicą ciąży klątwa ;)





Następnie jedziemy na Kartacze w Barze Młyn w Baniach Mazurskich. Podobno pani bufetowa delikatnie sugeruje możliwość wzięcia połowy porcji, ale jesteśmy twarde i zamawiamy po całej ;) No i tylko Agawu daje radę. Tropicielka, Kasia i ja jemy po 1.5 kartacza. Mygosia w ogóle nie je... tzn. je sielawy. Sztuk pięć. Do knajpy dojeżdża też Olacka, i ona rozsądnie zamawia pół porcji :)



W knajpie dzielimy się na podgrupy: on: Agawu + Kasia, off: Tropicielka, Mygosia, ja i Gajos i jednoosobowa grupa niezależna: Olacka. Grupa off natrafia na dziesięciominutowy postój na drodze - ruch wahadłowy na krótkim odcinku jezdni powoduje że lekko się przysmażamy, ale w końcu jedziemy. Jest nawet piaszczysty odcinek - pokonuję go swoim tempem, ale skutecznie. Spotykamy się (z wyjątkiem Oli) w Kruklankach, na lodach :) Gajos nas tu zostawia, my mamy zasłużony deser. Zauważam, że Olivier mi się trochę ubrudził. Gajos żartuje, że błoto w sprayu zaskakująco dobrze trzyma się na moim moto. Ha, ha ha ;)


Czas na powrót. No, może jeszcze zahaczenie o Biedronkę w Węgorzewie, gdzie spotykamy Olacką, kupujemy niezbędne produkty spożywcze i lakiery do paznokci, wzbudzamy ogólne zainteresowanie i odpieramy "zaloty" pana w kapeluszu, który nas próbuje bajerować ;)

Dojeżdżamy do bazy. Chillijka mówi, że jak wjechałyśmy, to poczuła się dumna. Że są na świecie fajne babki, że nic nikomu nie muszą udowadniać. I że jesteśmy tu wszystkie razem :) :) :)




Czas na relaks... Malujemy pazurki, gramy w "Tabu" i "Kocham Cię Polsko". Jednak gry planszowe rządzą :) Grillujemy też wszelakie pyszności.








A jak się ściemnia walczymy z komarami. Na różne sposoby - pryskając się wszelakimi "offami" (nie działają!!!) zawijając się w szale i ubierając okulary przeciwsłoneczne, ja siedzę w kasku, co utrudnia picie piffka (a tyłek i tak mam zeżarty tzn jest 6 szt. bąbli po komarach), nawet stosujemy napar z goździków - nic nie pomaga, france są cholernie dożarte.

Po północy składam się spać (nie, nie jako pierwsza ;)) W niedzielę kawał drogi przede mną.

Rano powoli i niespiesznie każda się zbiera. Nie chciało mi się tu jechać, a teraz nie chce mi się wracać. Pomimo upału, komarów i generalnie sporej odległości do domu już wiem, ze warto było tu przyjechać. Baterie mam podładowane na maxa. Fajnie, że są wokół takie fajne "przecipy". Przepraszam za określenie, ale ono naprawdę wyraża szacunek. W ramach tej myśli "Czemu ludzie mówią "mieć jaja?" Jaja są słabe i wrażliwe. Jeśli chcesz być twardym miej waginę. Wagina znosi w życiu prawdziwy łomot."

O 10:00 wyjeżdżam, tym razem na południe.


Tankuję w Giżycku na tej samej stacji. Jadę dalej. Po chwili staję na fotkę. Po prostu muszę ;))


A potem jadę, jadę, jadę. Staję na kolejne tankowanie i przerwę gdzieś przed Warszawą. I potem na replay ze schabowego w Świerczku. I ok. 19:00 jestem w domu. Tankuję jeszcze Oliviera, smaruję mu łańcuch, bo skończył mi się olej w olejarce i odstawiam do garażu.

Ponad 1300 km zrobione :)

1 komentarz:

  1. Już wiem czemu facety chcą się wkręcać na babo-zloty. Tyle fajnego jedzonka... ;)

    OdpowiedzUsuń