środa, 15 sierpnia 2018

Grecja 2018 - Dzień 7 - Kalamata w Kalamacie

01 czerwca 2018 - piątek

Dzień dziecka. Będzie dobrze. Po śniadaniu z kempingowej knajpy wsiadamy na motki i na lekko jedziemy kilkaset metrów do zamku, żeby pozwiedzać. Parkujemy motki mniej więcej tam, gdzie wczoraj podjechaliśmy na rekonesans i zaczynamy obchód. ładną fotkę bramy psuje metalowe skrzydło z tabliczką z informacjami o godzinach otwarcia i cenie, więc otwieram je tak, aby, w miarę możliwości schowało się za murem. Od razu lepiej. W środku w budce siedzi pan sprzedający bilety, nudna robota, zwłaszcza w upale. Po wewnętrznej stronie murów jest olbrzymi teren, nie spodziewałam się, że aż tak rozległy. Obejście wszystkiego zajmie nam "chwilę". Umilamy sobie wędrówkę rozważaniami na temat możliwości konstrukcyjnych i matematycznych ludzi sprzed kilkuset czy kilku tysięcy lat.











Najładniejszą częścią jest ośmioboczna niewielka forteca na samym końcu cypla, służąca kiedyś za pierwszą linię obrony, latarnię morską, schron czy więzienie. Mam jakieś dziwne skojarzenie z  filmem "Shutter Island"...



















Jest ciepło, ale dzielnie przemierzamy całość terenu, znajdując nawet piramidę ;)









Czas jednak wracać, bo dzisiaj jest dzień, w którym chcę zrealizować cel tego wyjazdu. Okazuje się, ze ktoś przestawił motek Nomada, widocznie jakoś zawadzał w przejeździe... Zwijamy obozowisko i ruszamy w stronę Kalamaty.



Olivier podpatrzył od Afryki, że można marudzić, więc ociąga się przy starcie, ale w końcu odpala. Afryka jednak bardziej niedomaga. Wbijamy więc w nawigację adres jakiegoś serwisu motocyklowego w Kalamacie i jedziemy. Przejeżdżając przez jedną z wiosek trafiamy na serwis motocyklowo-skuterowy. Łamaną angielszczyzną właściciel obstawia pompę paliwa i poleca serwis w Kalamacie - z grubsza pokazuje nam na Google Maps i mówi, że będzie po prawej stronie, z napisem Suzuki i Kawasaki. OK, co prawda to Honda, ale może Japończyk to Japończyk, więc jedziemy.

Na przedmieściach zwiększam uwagę i po jakimś czasie lokalizuję wskazane nam miejsce. Co prawda to bardziej salon niż serwis, ale wchodzimy. Ci jednak odsyłają nas do Hondy, podając adres gdzieś bliżej centrum. Jedziemy tam, ale wszystko zamknięte jest na 4 spusty. Ja dostaję "lekkiego wkurzenia", że musimy ogarniać akcje serwisowe i spinam się  z Wojtkiem na ten temat. Obok jest sklep z częściami motocyklowymi marek wszelakich i serwis. Więc idę też tam zapytać o pompę do Afryki. Niestety właściciel mówi tylko po grecku, ale udaje się w końcu poprosić jednego mechanika "na stronę" i pokazać mu o co chodzi, żeby dogadał się w naszym imieniu w sklepie. Z pomocą przychodzi też Kanadyjczyk, który tu się ożenił i zamieszkał, a który właśnie kupuje ze swoją córka jakieś akcesoria skuterkowe. W końcu okazuje się, że jest "oryginalna chińska" pompa do motocykla Nomada, za jedyne 30 euro. Bierzemy. Montujemy na chodniku przed sklepem... ale okazuje się, że przecieka... Ponownie bierzemy mechanika "na stronę", żeby wytłumaczył w czym problem. Grek za ladą otwiera swój wiekowy zeszyt, sprawdza jakiś numer, gdzieś dzwoni i po kwadransie mamy kolejną pompę. Tę przeciekającą oddajemy do sklepu - reklamacja uznana, za tę ostatnią i jak się okazuje sprawną już nic nie dopłacamy. Ja jeszcze kupuję mały prostownik, bo trzeba podładować aku Oliviera. Ciekawe jak bardzo dały mu w kość wszelkie postoje, gdzie asekurował nas na poboczu mrugając światłami awaryjnymi


W sumie wyrobiliśmy się w samą porę, bo sklep i serwis się zamykają, w końcu jest już piętnasta... Otwarte są tylko kafejki, w których siedzą sami faceci, ale z braku innych możliwości i tak udaję cię do jednej celem skorzystania z toalety. Zbieramy narzędzia z chodnika i ruszamy. W końcu jestem w Kalamacie i muszę to uczcić. Zajeżdżamy nad morze, na deptak, ale nie ma tam absolutnie żadnego fajnego miejsca na zrobienie pamiątkowej fotki. Cykam więc cokolwiek na tle morza.


Przejeżdżaliśmy chwilę temu przez fajne miejsce do zrobienia fotki. jedyny minus - to ruchliwe skrzyżowanie. Ale z drugiej strony - to Grecja, więc postanawiam tam wrócić. Odpowiednio się ustawiam i - jest. Kalamata w Kalamacie. Może kadr nie do końca taki jak chciałam, ale co tam. Jest! Mam to!





W sumie zwiedzać miasta nie mamy najmniejszej ochoty, więc jedziemy. Jest jeszcze jeden plan do zrealizowania. Jedziemy drogą nr 82 z milionem zakrętów. Na jednym z nich robimy przerwę na popas. Zresztą nie tylko my - jest też grupa ok. dziesięciu niemieckich motocyklistów.










I w końcu. SPARTA!!! Pierwsze miejsce do którego zjeżdżam, czyli najstarsza część miasta, jest zamknięta żelazną bramą. Trzeba się wycofać. W sumie rzeczywiście jakieś lokalne dzieci coś tam krzyczały i pokazywały, że nie ten teges... Wtedy nawigacja całkowicie głupieje i musze polegać na tym co zapamiętałam z mapy. Nie jest źle, Trafiamy pod pomnik Leonidasa. Korzystając z podjazdu dla wózków wbijamy tuz pod sam pomnik. Nie może nas tu być, ale dowiadujemy się, że w razie czego "police no problem". Yeah! This is Sparta!!! Kilka fotek i spadamy.









Jesteśmy na sporym niedoczasie, więc po raz kolejny wybieramy opcję autostradową, żeby dojechać tam, gdzie w planach jest nocleg. Ścigamy się z deszczem, gdzieś za Trypolis nawet jedziemy po mokrym asfalcie, ale wody z góry nie ma.

Dojeżdżamy na przedmieścia Myken, na camping Arteus. Dzisiaj obozowisko rozstawia Wojtek, a ja pod wiatą z dostępem do prądu buduję centrum sterowania wszechświatem i ładuję wszystko, co się da.


Zauważam, że chyba w coś wjechałam, bo muchy robią sobie na jednej z osłon goleni Oliviera niezłą ucztę. Za to my jemy kolację "na pół", bo jesteśmy jakoś przejedzeni.



Przejechane: 271 km


1 komentarz:

  1. Świetna trasa! Bardzo lubię motocyklowe wyprawy po Europie - w tym roku w planach są szwajcarskie Alpy :)

    OdpowiedzUsuń