wtorek, 28 kwietnia 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 12 - Kraj Ludzi Syriusza

21 stycznia 2015 - środa

Słońce wschodzi leniwie nad dogońska wioską. Teraz dobrze widać jak to wszystko wygląda. Z jednej strony po horyzont domki, z drugiej strony typowy dla regionu krajobraz. Powoli zaczynamy procedury startowe, które dość leniwie idą w tym magicznym miejscu. Również dlatego, ze wczoraj skończył się eliksir z Rotopaxa... Ciekawe kto to wszystko wypił...







Śniadanie czeka na nas gdy schodzimy z dachów. W menu są placki z miletu smażone na głębokim oleju z dżemem z mango, kawa z mlekiem (skondensowanym) i cukrem (rarytas!).


Po śniadaniu ustalamy co robimy. W czasie dyskusji przypadkowo wywołujemy zamieszki wśród dzieci - Andrzej wyciągnął z bagażu wafle ryżowe i zaczął rozdawać... Zamieszanie jest niemałe. Plan gry jest następujący: najpierw zwiedzamy wioskę, potem jedziemy na trekking, a potem na nocleg do innej wioski, jeszcze bardziej "na końcu świata" (konkretnie do Ende - nazwa mówi sama za siebie...). W międzyczasie zlecamy zakup orzeszków koli, które będą przydatne przy zjednywaniu sobie starszyzny wiosek, przez  które będziemy wędrować.






Idziemy w głąb Djigibombo. Lepianki z gliny, kobiety pracujące przy ubijaniu miletu na mąkę, mężczyźni pykający fajki i dzieci, pragnące kontaktu z drugim człowiekiem i łapiące nas za wszystkie ręce... Emocje i widoki, które ciężko opisać. I jeszcze widok kranu z wodą, zamkniętego na kłódkę. Człowiek sobie uświadamia jak jest cenne może być coś, co u nas jest powszechnie dostępne...


























Lekko zmęczeni przedpołudniowym upałem wracamy do naszego hostelu. Orzeszki koli też dotarły. Próbuję - dostaję ślinotoku i cierpnie mi buzia. OK,co kto lubi.



Pakujemy bagaże na motocykle i ruszamy na wycieczkę. Malowniczymi dróżkami jedziemy po płaskowyżu, a potem serpentynami zjeżdżamy do podnóża skalnego uskoku. Pięknie.








Skręcamy w boczną dróżkę i kierujemy się do małej wioseczki. Gdy przez nią przejeżdżamy,  niechcący przerywamy lekcje w lokalnej szkole - dzieciaki widząc motocykle po prostu z niej wybiegają. My korzystamy z okazji i zwiedzamy szkołę. Przy okazji uczymy się, jak korzystać z toalety, jak myć ręce i... jak wygląda świat (i Polska). Niezapomniane przeżycie. Andrzej ponownie wywołuje zamieszki - wyciąga paczkę ciastek i banda dzieciaków rzuca wszystko i pędzi w jego kierunku. ciastka musiały być rzucone w tłum, bo inaczej Andrzej zostałby stratowany przez tłum dzieci ;)



















Jedziemy jeszcze parę kilometrów dalej, tam zostawiamy motocykle i cały dobytek, przebieramy się i idziemy na kilkukilometrową wycieczkę.





Najpierw poznajemy jak wygląda życie w wiosce na dole. Płynie spokojnie i zwyczajnie. Tkacze, rolnicy, pasterze... Kobiety ubijające milet, dzieciaki szwendające się wszędzie, ludzie pracujący przy wyrobie cegieł z błotnej masy.



















Potem pniemy się w górę, do kolejnej wioski. Jest tam wielki baobab, pod któreym jest krag, podzielony na 8 części. Każda jest przeznaczona dla jednej rodziny. Buba opowiada nam o Dogonach, skąd się wzięli i jak założyli tu wioskę, o krokodylach, które są święte, bo wskazały ludziom źródło wody. Przychodzą lokalesi, również dzieci. Starszyzna dostaje po orzeszku - bardzo za nie dziękują, jakby to był największy skarb. Dzieci grzecznie czekają aż dostaną ciastka czy pomarańcze. Nie ma przepychanek, każde czeka na swoją kolej...



















W wiosce życie płynie sobie spokojnie, każdy zajmuje się swoimi sprawami. Próbuję zgłębić zasady lokalnej gry w przerzucanie kamyczków z dołka do dołka, ale że nie jestem fanem takich gier, to przychodzi mi to dość opornie.













Andrzej jest bohaterem kolejnego zamieszania - w kuźni siada na jakimś miejscu, które jak się okazuje bezcześci. Co prawda ma teraz święty tyłek, ale starszyzna radzi, jak to naprawić, a my czekamy... Potem dowiadujemy się, że musimy zasponsorować kurczaka, którego rytualne zarżnięcie oczyści kuźnię. Ech...



Dzieciaki doprowadzają nas kawałek za wioskę, po czym zostawiają i wracają do siebie. My kontynuujemy wędrówkę i powoli schodzimy z płaskowyżu.





Do motocykli mamy jeszcze spory kawałek, a końca nam się zapasy wody. Jednak jesteśmy mało odporni na takie warunki. W sumie widzimy jakieś bajorko, ale po pierwsze woda jest brunatna, a po drugie strzeżona przez krokodyle... jakoś wytrzymamy do wioski ;)





Dochodzimy do motocykli. Wszystko nienaruszone. Co ciekawe, na jednym, z motocykli została pusta plastikowa butelka. Obiekt pożądania lokalnych dzieci, które wykorzystują butelki do przechowywania wody czy soków. Ale jest nietknięta, bo leży na jednym z naszych motocykli, więc jest "naszą" własnością. A tam nikt ręki po cudze nie wyciągnie. Dopiero gdy ktoś od nas wziął tę butelkę w rękę i wyciągnął w kierunku dzieci, te zaczęły się między sobą przepychać, żeby ją dostać...

Idziemy na zasłużony obiad. Tym razem dostajemy dwie potrawy główna to makaron z jakiś sosem warzywnym. Druga to przysmak dla koneserów - najgorsza rzecz, jaka kiedykolwiek jadłam. Pulpa z miletu z sosem z baobabu - szary gniot z zielonym glutem. Wygląda jak smarki, smakuje jeszcze gorzej. Bleeee... Nie wszyscy spróbowali. A Neno podobno podczas swojej poprzedniej wizyty w tych okolicach musiał z grzeczności wsunąć pół kichy tego czegoś...




Po lunchu odpoczywamy na przyniesionych specjalnie dla nas materacach. Chwila nicnierobienia jest bardzo przyjemna, choć mnie jak zwykle trochę nosi. Idę na zwiad po wiosce i udaje mi się znaleźć kilka fajnych pamiątek. Wstępnie pytam o cenę i mówię, że wrócę później. Trzeba będzie trochę ponegocjować.




Czas na nas. Dobijam jeszcze targu w sprawie pamiątek, Krzyś kupuje strój dogoński, również twardo negocjując i po chwili jesteśmy gotowi, zęby jechać do Ende. No, prawie - spuszczamy trochę powietrze z kół, bo przejazd ma być wyjątkowo piaszczysty.

Jedziemy. Jestem królem piasków. No może księżniczką. Czort-księżniczką ;) Łykam piaski jakbym zawsze po nich jeździła. Efekt jest taki, że po jakimś czasie muszę czekać na grupę, bo za bardzo do przodu wyrwałam. Co prawda chyba flak w kole jest jakby większy, ale co tam, jest pięknie.




Dojeżdżamy do Ende, robiąc niemałe zamieszanie wśród lokalnej ludności. Hostel, gdzie się zatrzymujemy jest naprawdę wypasiony jak na afrykańskie warunki - prysznice, kibelki, umywalki.... I standardowo wybieramy spanie na dachu.






Postanawiam umyć camelbaka, bo tam chyba pierwotne kultury wynalazły już koło - nie pamiętam kiedy myłam go ostatnio i aż dziwne, ze nie mam z tego powodu żadnych problemów żołądkowych.

Na kolację dostajemy kuskus. Chłopaki zamawiają jakieś polepszacze humoru z lokalnych plantacji, ale towar okazuje się  "not too good" i chyba wujek Buby przychodzi z ratunkiem i swoim "stafem". Podobno lepszy ;)

Okazuje się, że Kostek jednak ma flaka - jutro trzeba będzie mu zrobić serwis.

Zostawiam chłopaków z ich zabawkami, a ja idę spać. Na materac w hotelu miliongwiazdkowym w krainie ludzi pochodzących z Syriusza...

Przejechane: 17 km ;)


2 komentarze:

  1. Fantastycznie piszesz!Mali jest na mojej dłłuuuugiej liście krajów do odwiedzenia,ale póki co wybieram inne rejony świata ze względu na to co tam się dzieje.Wróciłem miesiąc temu ze Sri Lanki i jest to jedno z najfajniejszych miejsc w jakich byłem na motocyklu (i nie tylko).Mooocno polecam:)
    Czekam na ciąg dalszy opowieści..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sri Lanka to moje marzenie, ale raczej nie na ten rok :)

      Usuń