poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 11 - Na końcu świata

20 stycznia 2015 - wtorek

Krzyś zalogował wszystkich do namiotów dzień wcześniej i dzisiaj wszystkim robi pobudkę. Można na niego liczyć w tej kwestii. Procedury startowe idą sprawnie i ruszamy tuż przed ósmą rano. Wreszcie możemy poznać prawdziwe Mali. Ludzie są uśmiechnięci, radośni, machają gdy przejeżdżamy. Dzieci najpierw z ciekawością wybiegają w kierunku drogi, potem, gdy już nas zobaczą uciekają gdzie pieprz rośnie i ukradkiem podglądają z bezpiecznych lokalizacji. Kobiety są ubrane w piękne stroje, dla nich codzienne, dla mnie wyglądające jak odświętne, kolorowe, zdobione... Mają charakterystyczną posągową postawę, chodzą prosto, nie garbią się, biust, zazwyczaj obfity, do przodu, zaokrąglone brzuszki - też do przodu i zaokrąglone tyłki - jeszcze bardziej eksponowane przez pogłębioną lordozę. Gdy schylają się, nie zaokrąglają pleców. No i noszą niestworzone rzeczy na głowach. Nie wiem jak można utrzymać na głowie pełne wiadro wody, na plecach mieć przywiązane dziecko, drugie uczepione gdzieś ręki i jeszcze spacerować konwersując z druga taką samą... niepojęte...





Stajemy na stacji benzynowej. Jest dość ciekawa, bo to klasyczna pompa zasilana siłą ludzkich mięśni. Tankowanie trwa więc dłuższą chwilę, przy czym okazuje się, że niektóre baki nagle powiększyły swoja pojemność. Do transalpa wchodzi ponad 22 litry paliwa...






Jazda z jednej strony relaksuje, z drugiej mocno absorbuje. Tyle się dzieje dookoła, trzeba uważać. No i te progi zwalniające... Przed jednym zagapiam się na namalowane na (chyba) szkolnym murze znaki drogowe wraz z podpisami (w sumie fajny sposób na edukowanie społeczeństwa) i gdy go zauważam to jest hamowanie awaryjne, które kończy się jazdą bokiem, bo tylne koło wyjeżdża na prawo. Udaje się wyprowadzić motocykl i w miarę bezboleśnie przejechać przez próg.













Jazda mija od tankowania do tankowania. Nie wyciągnęłam lekcji sprzed kilku dni. Zakręcając kraniki zbiornika na paliwo znowu parzę sobie tę samą dłoń. Nosz... Może się kiedyś nauczę...
Pora jest taka, że przydałoby się coś zjeść. Znajdujemy miejscówkę, która wydaje się być restauracją (jest witrynka, w której na ruszcie kręcą się niewielkie kurczaki i napis restaurant). W środku siedzi jakiś lokales i coś je. Zamawiamy to samo. I jeszcze jakieś kurczaki. I zimne napoje. Tzn. bierzemy je sobie z przenośnej lodówki, która się gdzieś pojawia. Już w sumie nie przeraża nas jedzenie z lokalnych talerzy lokalnymi sztućcami. Ale ręce obowiązkowo myjemy w restauracyjnej stacji higienicznej złożonej z czajniczka z wodą na misce z dużym sitkiem (żeby nie wpadł do niej) i kostki mydła. Takie same czajniczki bierze się zresztą ze sobą do toalety, żeby móc "spuścić wodę" i się umyć ;)



Kończymy jedzenie i pojawia się spory tłum. Okazuje się, że knajpka stoi przy przystanku autobusowym i własnie takowy przyjechał. Ludzie wlali się do restauracji, a placyk przed nią zamienił się w targowisko, bo ludzie to okazja do zrobienia interesu. W ogólnym zamieszaniu młodocianemu pracownikowi restauracji trzeba pomóc w matematyce, żeby rozliczyć nasze posiłki. Ja biorę czajniczek i zmykam do toalety, gdzie zupełnie przypadkiem wpycham się do kolejki przed dwóch młodzieńców.


Obok restauracji jest punkt ksero - można zrobić kopie fiszek czy innych dokumentów. Cena przyzwoita, więc robię 20 sztuk fiszek, a Neno jakieś papiery celne. Możemy jechać. Droga mija bez wydarzeń godnych odnotowania. Ot, jedzie się.





Krajobraz znowu się zmienia. Pojawiają się jakieś zakręty na drodze, skałki, góry... Jest pięknie!

W Sevare robimy ostatni postój na stacji. Tankujemy, zaopatrujemy się w podstawowe artykuły. Najbardziej podstawowe jest... piwo! Każdy wypija duszkiem jedno, bo upał męczy niemiłosiernie, i bierze kilka na zapas. Do tego jakieś chlebki i woda, tego nigdy za wiele. Od lokalnych sprzedawców pamiątek Piotr kupuje jakieś gadżety. Mnie chcą wcisnąć jakiś dywanik... nie, dziękuję.

Jedziemy do Bandiagary. Podobno miał tu być off, ale jest normalny asfalcik. W Bandiagarze czeka na nas komitet powitalny - Boubacar (Buba) i Djigibombo (Dżigi-Dżigi) na swoim skuterku. Będą naszymi przewodnikami w miejscu do którego zmierzamy. A właśnie, gdzie jedziemy? To pytanie nieśmiało zadaje grupie Neno. Ja wiem, ale generalnie jest jakby cisza zamiast odpowiedzi.
Jedziemy do Kraju Dogonów. Do ludzi, którzy, choć uważani za prymitywne plemię, mają ogromną wiedzę kosmologiczną, zwłaszcza o Syriuszu, z którego wg. niektórych nawet pochodzą. Zobaczymy.




Nasi przewodnicy prowadzą nas bocznymi drogami. Co jakiś czas widać, że droga schodzi w dół, przecinając dno wyschniętej teraz rzeki. Każdy taki "rów" jest wybrukowany i... świetnie się na nich skacze! Zjazd, odkręcenie manetki na podjeździe i wyskok. Fajna zabawa ;) Jest też pierwsza duża atrakcja. Naprawdę duża. Piękny baobab, przy który obowiązkowo zatrzymujemy się na fotki. Szkoda, że już słońce powoli zachodzi...



Dojeżdżamy do wioski Djigibombo. To miejsce na końcu świata, gdzie ostatni biały turysta był chyba trzy lata temu. Wparkowujemy motocykle na podwórko naszego "hostelu". Dzieciaki przyglądają się nam z zaciekawieniem, niektóre, te mniejsze są z jednej strony zaniepokojone przybyszami, z drugiej zaciekawione...

Można się rozpakować, wypić zasłużone piwo... choć kolejność chyba jest odwrotna, albo czynności wykonywane są równolegle ;)

Dziś noc spędzimy pod gołym niebem. Lokujemy się więc na dachu/tarasie, ale potem okazuje się, że po drabinie można wyjść jeszcze wyżej, na sama górę. Tam tez przenosi się większość grupy. Krzyś i Hubert zostają "piętro niżej". Ustalamy kolejkę do prysznica. Prysznic oczywiście polega na tym, że bierze się wiaderko wody i wchodzi do niewielkiego pomieszczenie bez drzwi i bez dachu. Oczywiście szybko okazuje się, że z "dachu" dobrze widać prawie całe prysznicowe pomieszczenie. Nie wiem czemu, gdy biorę prysznic odżywają wspomnienia z przedszkola, gdzie największą zabawą dla chłopaków, było podglądanie dziewczynek w ubikacji... tu też spokojnie prysznica wziąć nie mogę, bo słyszę jakieś głupie komentarze "z góry". Ale przynajmniej nie muszę korzystać w własnej latarki - oświetlenie mam zagwarantowane ;)

Na kolację dla odmiany jemy ryż z sosem i kurczakiem :) to i tak dużo. Region jest biedny, kurczaki drogie, więc to naprawdę jest uczta. Dodatkowo zakrapiana eliksirem z rotopaxa, który bardzo smakuje naszym gospodarzom. Miło gaworzymy o wszystkim i o niczym. Buba i Dżigi-Dżigi mówią mi, że imię Agata jest dla nich trudne do zapamiętania. Dlatego nadają mi dogońskie imię. Najpierw (zapiszę oba fonetycznie, bo nie wiem jaka jest pisownia) "jajibe" (nie wiem czemu, ale mam skojarzenie z "ja j*bię", więc średnio pozytywne ;)) a potem "molibemo" (to kojarzy mi się z molibdenem ;)). Nie mam pojęcia co oznaczają.

Czas na spanie. W nocy budzę się koło drugiej. Przez chwilę robię notatki na moim transformersie, a potem chwilę leżę i patrzę w gwiazdy. W ciągu kilku minut widzę cztery, które spadają. Cztery razy powtarzam to samo życzenie... może się spełni... Widziałam raz naprawdę pięknie niebo. W Maroku. Nad Saharą. Tu jest jeszcze piękniejsze. dookoła nieprzenikniona ciemność, żadnych świateł wygenerowanych przez człowieka. Tylko gwiazdy... Stars shining brigh above you...

(a niech będzie takie wykonanie... ;))

Przejechane: 590 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz