środa, 8 kwietnia 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 10 - Korrida w Bamako

19 stycznia 2015 - poniedziałek

Punktualnie o szóstej jest pobudka. Jakoś wybitnie nam się nie spieszy. Chyba wczorajszy dzień daje się nam jeszcze we znaki. Procedury startowe zajmują dłużej niż zwykle i po dwóch godzinach jesteśmy już gotowi do jazdy. Telefon od Chiefa - wbrew wcześniejszym zapowiedziom, wojsko nie odeskortuje nas do Bamako, wracają do Nara, a ja mam zameldować się jak tam dotrzemy. Z jednej strony dobrze, bo znowu będziemy "wolni". Z drugiej - trochę źle, bo trzeba jakoś przetransportować Piotrusza do stolicy Mali. Chwila prawdy. Każdy z nas chyba czeka na "niespodziankę" w postaci rachunku do zapłacenia za obstawę. Ale... nic takiego się nie dzieje. Żołnierze żegnają się z nami, robiąc pamiątkowe fotki. Dowódca wciska mi w rękę kartkę, na której jest numer telefonu do Chiefa. Jak również jego imię, nazwisko i stopień. Lieutenant Colonel. Podpułkownik. No to mamy już kontakt w dwie strony. Chief, zanim wyjechaliśmy, wziął nr telefonu do mnie. Zresztą, żandarm, który tłumaczył na angielski pytania podczas przesłuchania też wziął mój numer. Nawet napisał SMS, że jest "very interested to my friendship" ;)




Przy pomocy szefa posterunku żandarmerii gdzie nocowaliśmy udaje się znaleźć lokalesa, który pojedzie motocyklem do Bamako. A Piotrusz? Może lokalnym autobusem tudzież innym środkiem transportu? Zaraz zaraz - Piotr ma zapasowy kask, takiego orzeszka! Piotrusz decyduje się na podróż jako pasażer Neno, który pojedzie na moto Piotrusza, a lokales na moto Neno.

Ruszamy. Po stu metrach mamy przymusowy postój. W dakarze Piotra jest flak w przednim kole. Akurat dobrze się składa, bo tu jest wulkanizator. Przy okazji załatwi się też temat przedniego koła w motocyklu Neno. A w moim Kostku dokręci pierścień mocujący całą pompę paliwa w baku, bo trochę cieknie mi stamtąd paliwo...













Po godzinie możemy jechać. Asfalt jest dziurawy, co stanowi naturalny tor przeszkód. Ale w jeździe po Mali jeszcze jedna rzecz zasłuchuje na uwagę - progi zwalniające. Są bardzo nieprzyjemne - po pierwsze ich nie widać (bardzo rzadko maja namalowane białe znaczki), a po drugie są cholernie wysokie, i jak się nie zwolni do max 30 na godzinę, to można nieźle wylecieć w górę, przy okazji uszkadzając moto.


Kolejna ciekawostka, w sumie już obserwowana, to to, że pojazdem w dowolnym stanie technicznym można przewieźć dowolny towar, żywy lub nie. Nie ma pojęcia "standard bezpieczeństwa",  "dopuszczalna ładowność", "maksymalna ilość miejsc". Może i dobrze, że są te progi zwalniające, to nie szaleją na drogach, bo byłyby nagłówki w gazetach w stylu "w wypadku dziewięcioosobowego busa zginęło trzydzieści osób, cztery kozy i piętnaście kur, a przewożone trzy skutery zostały doszczętnie zniszczone"...




Wbijamy się na pierwszy w Mali szlaban żandarmerii. Mundurowi każą nam zjechać na pobocze. Nie bardzo chcą nas puścić dalej. Biorą fiszki i dzwonią do jakiegoś szefa. Mamy przymusową chwilę wolnego, więc buszujemy po targu, który jest po drugiej stronie drogi, przy szlabanie (tu zatrzymują się wszelakie pojazdy, więc punkty handlowo-usługowe mają rację bytu). Mają tu fantastyczne orzechy, więc się nimi raczymy. Próbujemy też muffinek lub czegoś co tak wygląda. Strasznie zapychają.




W końcu dostajemy zielone światło na przejazd. Dziurawymi drogami, przejeżdżając przez zakorkowane wioski zmierzamy do Bamako.








A w stolicy Mali... oj, jest jazda. Chwilę czasu minęło odkąd ostatni raz jeździliśmy w ruchu miejski, a ten jest tu dość... osobliwy. W dodatku jest mega gorąco. Ale dajemy radę. Trzeba poczuć płynność tego ruchu i wtedy jest dobrze.








Dojeżdżamy do hostelu "The Sleeping Camel". Czas na regenerację. Piwo. WiFi. Prysznic. W takiej kolejności. Mamy mało czasu, więc rezygnujemy z jedzenia. Piotrusz zostanie tutaj, poczeka, aż zatoczymy pętlę po Mali i Burkina Faso. Zgarniemy go wracając - wypoczętego i zregenerowanego. Noga powinna do tego czasu wydobrzeć. Trzeba się tylko pozbyć tego cholernego gipsu.



Czas nagli, więc się zbieramy. Ale, niestety, nie tak szybko. W dakarze Piotrka znowu puściła śruba mocująca stelaż lewego kufra i trzeba zrobić serwis. Przy okazji napotykamy Niemca, podróżującego na F650GS, który mówi, że w razie czego ma wszystkie części do tego moto ;) W takim razie, skoro i tak jeszcze chwilę tu zostajemy, jest czas na jedzenie, i na wizytę w kantorze, którą w imieniu wszystkich załatwiają Neno i Andrzej. A ja melduję Chiefowi, że jesteśmy bezpieczni w Bamako.



W końcu wszystkie tematy są załatwione i wreszcie ruszamy. Czas najwyższy, jest późne popołudnie. Przebijamy się przez miasto i wzmożony ruch. Są wyzwania. Zwłaszcza skręty w lewo na rondach są ciekawe. Ciężko jest się utrzymać całą grupą, więc tworzą się mniejsze grupki. W pewnym momencie ulice są zalane spłoszonym, biegnącym pod prąd stadem bydła. Lokalesi są zdziwieni, więc to chyba nie jest normalny widok na ulicach stolicy kraju. Bydło jest średnio przewidywalne, trzeba zachować ostrożność. Gdy tylko robi się luźniej, grupka przednia, w której jestem, postanawia poczekać na maruderów, którzy zamykają tyły, tj. Małyszka i Krzysia. Wypatrujemy ich, gdy podjeżdża do nas na skuterku lokales w jaskrawym wdzianku i z przejęciem przekazuje informację... że byk, że moto, że jeden z naszych, że wypadek... No pięknie - co tym razem wykombinował Malyszek? Tak, tak, tylko jemu mogło się tu coś przydarzyć - wszyscy jednogłośnie stwierdzają, że to musi być on. OK, widać dwa motocykle na horyzoncie. Pokazujemy je lokalesowi, a ten wzdycha z ulgą i odjeżdża. Krzyś i Hubert stają koło nas.  Krzyś nie może słowa powiedzieć, bo pęka ze śmiechu.  Jest w stanie wydusić tylko "patataj, patataj, patataj, hop, dup". Bo mniej więcej tak wyglądało całe zajście, dramatycznie zrelacjonowane przez odblaskowego lokalesa:


Za to Małyszek na dalszą podróż ma traumę - staje natychmiast, gdy tylko widzi krowę...

Jedziemy dalej. Droga jakoś mija, znowu jest luźniej, a uwagę zajmują głównie progi zwalniające. Po kilka w każdej wiosce. Przyglądam się lokalnym billboardom - pojawiają się pierwsze dotyczące wirusa ebola. Po lewej stronie mają komiksowe postacie myjące ręce, a po prawej przekreśloną, dużą, czarną rękę i napis "zatrzymajmy wirusa ebola". Są też inne billboardy, dotyczące SIDA (czyli AIDS), molestowania, jak i te klasyczne, polityczne.

Powoli szukamy miejsca na nocleg, bo zrobiło się w międzyczasie ciemno. Pech chce, że albo na poboczu są krzaki, przez które nawet się nie da przejechać, albo właśnie trwa ich wypalanie, więc jest ogień i dym. Jedna opcja gorsza od drugiej. W końcu udaje się znaleźć odpowiednie miejsce - rozkładamy się pod baobabem, trzeba tylko uważać na cierniste krzaki dookoła.

Można zacząć wieczór. Względnie beztroski, bo tu bezpiecznie. Podobno. Jest eliksir z rotopaxa, muzyczka z telefonu Krzysia (konkurs - kto zgadnie jakie piosenki? ;) do wygrania naklejka wyprawy ;)) i długie Polaków rozmowy. Andrzej, po kursie zbliżonym do kantorowego, wydaje każdemu odpowiednio odliczona kwotę lokalnej waluty, którą zanabył w kantorze. Krzyś robi serwis swojej tenerki - zniwelowanie luzu w główce ramy. Ja robię pranie. Kolor wody jest nie do opisania... taka jest brudna... dopiero trzecie płukanie wygląda obiecująco. Wczorajsza jazda w pyle zdecydowanie odbiła się na czystości... wszystkiego...

Czas nieubłaganie mija, przydział eliksiru się kończy i czas najwyższy położyć się spać. Jedni mają mniejsze problemy ze znalezieniem swojego namiotu, inni większe, ale znowu za powodzenie logowania do namiotów odpowiada Krzyś. Jak zwykle ogarnia temat bez zarzutu.


Przejechane: 279 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz