niedziela, 5 kwietnia 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 9 - cz. 2 - Chronieni przez wojsko

18 stycznia 2015 - niedziela

Szef wygląda jak mieszanka Foresta Whitakera i Samuela L. Jacksona. Ma na sobie zielony mundur polowy i klasyczne Ray Bany. Ale najważniejsze, że mówi po angielsku. Nie przedstawia się. Wzywa do siebie Neno, jako głównodowodzącego ekipy, i zaczyna go wypytywać o wszystko. Neno nie do końca jest w stanie podołać temu językowemu wyzwaniu, więc jestem wezwana jako ta, która będzie rozmawiać. Ktoś przynosi wodę w butelkach i nam rozdaje. Mamy się wytłumaczyć, co tu robimy i w ogóle. Szef... Chief... wzbudza zaufanie. Relacjonuję dokładnie co, gdzie i jak. Jak wyglądał nasz poprzedni dzień i dlaczego nie dotarliśmy wieczorem. I dlaczego dzisiaj rano droga szła nam w ślimaczym tempie. Bo piach, bo noga Piotrusza... Chief każe sprowadzić lekarza, żeby sprawdził, co z tą nogą. Przesłuchanie trwa dalej. W pewnym momencie następuje zmiana taktyki - mnie przejmuje dwóch żandarmów i zabiera kilkadziesiąt metrów od grupy. Sadzają na jednym z trzech stołków ustawionych w mini krąg. Jeden z żandarmów, jakaś większa szycha, siada po mojej lewej z notatnikiem na kolanach. On zadaje pytania po francusku. Drugi żandarm, mówiący po angielsku, tłumaczy pytania, ja na nie odpowiadam, ten przekłada odpowiedzi na francuski, a pierwszy żandarm je zapisuje w zeszycie.

Padają pytania o wszystko - o datę urodzenia, wyznanie, czy mam dzieci, męża, imiona rodziców, zamieszkanie, gdzie podróżowałam, skąd i jak długo znam ekipę, z którą tu jestem, czym się zajmuję, co tu robimy na motocyklach i takie tam. Nie pokoi ich kilka faktów - co robimy w Mali, jeśli tu jest wojna? (Tu miało być spokojnie, w rejon konfliktowy, w północnym Mali się nie zapuszczamy) Kto nam dał wizę, skoro tu jest wojna? (tu coś pokręciłam w zeznaniach, bo wizę dostaliśmy w Ambasadzie w Berlinie, a ja chyba powiedziałam, że wydała ją nam Ambasada Francji w Warszawie... pomyliło mi się z wizą do Burkina Faso...) Dlaczego nie zawróciliśmy, jak w ostatnich kilku dniach sytuacja w tym regionie stała się niebezpieczna? Czy nikt nie dał nam znać, że właśnie porwano tu jakiegoś francuskiego cywila, a dzień wcześniej zabito kilku żołnierzy z ich posterunku? Że terroryści się tu ostatnio panoszą? (Hmmm... no skąd mogliśmy coś wiedzieć, skoro jesteśmy w podróży? Wieści z Polski nie mogły przyjść, bo tam naprawdę nie informują w mediach co się dzieje na malijskiej prowincji...) Czy na pewno nie jesteśmy szpiegami? Neno był parę miesięcy temu w Iranie - co tam robił? I czemu teraz jest tu? (My po prostu podróżujemy, po różnych krajach, to hobby takie...) Czy jakieś służby rządowe wiedzą, że tu jesteśmy? (W sumie miałam zawiadomić MSZ, że tu wyjeżdżamy, tak w razie W, żeby wiedzieli, że mają tu siódemkę swoich obywateli-podatników, ale jakoś mi to umknęło tuż przed wyjazdem... Pytam, czy mogę napisać SMS do siostry. Dostaję pozwolenie i wysyłam prośbę, zęby zawiadomiła MSZ. Po chwili dostaję SMS, że MSZ ma generalnie gdzieś zgłoszenie, bo nie prowadzą ewidencji osób wyjeżdżających w miejsca zapalne. Heh, dam sobe głowę uciąć, że widziałam na ich stronie internetowej zachętę do zgłaszania właśnie takich wyjazdów... no ale cóż.... Z innych opcji jest jeszcze powiadomienie ambasady Francji w Bamako, że są tu Europejczycy. Ale jak to zrobić? skoro nie znamy francuskiego, a wątpię, zęby tam mówili w innym języku... Żandarmeria mówi, że nas nie puszczą dalej, jeśli nie zawiadomimy jakiejś placówki. Obiecuję, że to zrobię. Zaraz zaraz - czy powiedzieli "puszczą"? Coraz lepiej!) Pytań jest wiele, wątpliwości z ich strony jeszcze więcej. Po zapisaniu sześciu stron zeznań mam się pod nimi podpisać... Ekstra, tam może być napisane cokolwiek! Że jestem terrorystką, że się do tego przyznałam, że nie wiadomo co. Ale nie mogę się nie podpisać. Neno, który dodał dwa zdania do tej historii, wyjaśniając, że on był w tych rejonach w 2012 roku i tłumacząc się z kwestii irańskiej, też się musi podpisać. Atmosfera jest jakby lżejsza. Żandarm, który tłumaczył na angielski wyraża podziw dla tego, ze tu jestem na motocyklu. Chwilę gadamy ot tak, luźno, o moim imieniu, bo przecież jest takie samo jak u Agathy Christie. Tak, to prawda, moi rodzice dali mi tak na imię właśnie  "przez nią". I że ona była silna kobietą i ja tez taką jestem, skoro tu przyjechałam na moto. Taaa. Podryw? ;) Dostaję też radę, że w razie czego mam mówić, że jestem praktykującą katoliczka i to może mi ocalić tu skórę. ciekawe...

Równolegle do mojego przesłuchania reszta ekipy jest maglowana przez Chiefa i żołnierzy. Nawet "przypadkiem" pojawia się ktoś mówiący po rosyjsku. Oczywiście jest to kolejny element weryfikacji naszych zeznań - czy jesteśmy Polakami, turystami.

Tymczasem lekarz wsadza nogę Piotrusza w gips i wypisuje na niej dzisiejszą datę. Każe też ściągnąć gips za dwa tygodnie (chyba ;)). Piotrusz narzeka, że stopę ma ułożona pod dziwnym kątem i mu cholernie niewygodnie. W dodatku, z gipsem daleko nie zajedzie, więc powstaje chytry plan ściągnięcia gipsu, jak tylko "będziemy sami". O ile... Poza gipsem, chce Piotruszowi zaaplikować zastrzyk, ale ten się nie zgadza. W sumie się nie dziwię, w strzykawce może być wszystko, o sterylności całego zestawu nie wspominając. Chief nakazuje mi przekonać Piotrusza, że zastrzyk jest konieczny. Udaje mi się tylko ustalić, że to coś przeciwzapalnego, ale jaka jest prawda - kto to wie. Piotrusz niechętnie, ale zgadza się na zastrzyk.

Teraz Chief bierze mnie na rozmowę. Ma mnóstwo wątpliwości. Streszcza aktualną sytuację w okolicy (że zabici żołnierze, że porwanie, że terroryści). Mówi, że spodziewają się ataku ze strony Mauretanii, a my stamtąd właśnie przybywamy. Że nie wie, czy za nami nie stoi żadna większa siła, a my jesteśmy tylko zwiadowcami wysłanymi na przeszpiegi, dla niepoznaki upozorowani na europejskich turystów. Dlaczego nie przyjechaliśmy wczoraj, jak to miało mieć miejsce? (pewnie przez noc coś knuliśmy). Dlaczego nikt nie wie, że tu jesteśmy? (w sensie żadna placówka dyplomatyczna). No i nasze "największe przewinienie", coś, co Chiefowi nie daje spokoju: dlaczego, gdy nas otoczyli przy aresztowaniu, nie przestraszyliśmy się? (Jak to się nie przestraszyliśmy? Każdy był posikany ze strachu, a przynajmniej ja! No i co mieliśmy robić? Uciekać, krzyczeć i płakać? Zwłaszcza, że dostaliśmy informacje, że mundurowych mamy się nie bać...). Wyjaśniam Chiefowi wszystko jeszcze raz. W sumie doskonale rozumiem jego obawy, są bardzo sensowne. I co gorsza, nie bardzo mam argumenty, żeby je zbić. Nie umiem udowodnić, że to co mówię to prawda, że jesteśmy tylko turystami.

Przedstawiciele wojska i policji skrupulatnie przepisują dane z naszych paszportów do swoich zeszytów. W sumie mamy fiszki, ale przy motocyklach (jejku, tam za bramą jest nasze wszystko - przy sobie mamy tylko niektóre dokumenty, cały dobytek jest kilkaset metrów od nas...) - tez są nimi zainteresowani, więc dostaną przy okazji.

Proszę o pozwolenie na pójście do toalety - dostaję je. I uzbrojonego wojskowego do asysty (kulturalnie zostaje za drzwiami ;))

Czas wlecze się niemiłosiernie. Ile już tu siedzimy? Ja to jeszcze mam jakąś "rozrywkę" w tych przesłuchaniach, ale większość grupy naprawdę usycha z nudów pod tym murkiem...

W końcu Chief mówi, że tu jest niebezpiecznie i że teraz priorytetem dla niego jest odstawić nasza grupę w bezpieczne miejsce. Mówimy, jakie są nasze plany, on mówi, gdzie jest bezpiecznie,a gdzie nie. Na pewno nie możemy tu zostać na noc. Musimy się dostać do Didieni To jakieś 200 km stąd. Dostaniemy eskortę. Halo, gdzie jest haczyk? Gość chce osłabić swój graniczny posterunek, dając nam, przed chwilą uznawanych za wrogów, trzy samochody i piętnastu chłopa do obstawy? A może, to wszystko ściema, pozorne stworzenie poczucia zagrożenia, a za ochronę wystawią nam słony rachunek? Znowu milion myśli w głowie.

Plan jest taki. Najpierw tankowanie, potem zakupy, potem ruszamy w drogę. Jest już dość późne popołudnie, ogromny upał. Wychodzimy z jednostki. Tak samo, przez wąską bramkę, pojedynczo, żeby w razie czego łatwiej nas wystrzelać. Mimo wszystko jest jakoś lżej. Opadło sporo stresu. Żeby szybciej dostać się do motocykli, Krzyś przerzuca Piotrusza przez ramię i zaczyna go nieść. Wojski, widząc to podstawia pick-upa do transportu.

Musimy trzymać się wszyscy "w kupie". Na stacji - tankujemy wszyscy razem, nie można się rozchodzić. Dostajemy zgodę na przejście do sklepu sto metrów dalej. Ale obok nas, dziarsko maszerujących przez "środek wioski" jedzie uzbrojony pick-up. Jedne żołnierz z karabinem jest też z nami w sklepie. Ludzie z wioski będący na targu patrzą na nas jak na kosmitów eskortowanych przez kosmitów...

W końcu wsiadamy na motki. Jeden wóz na początku, drugi w środku, trzeci na końcu. Narzucają solidne tempo jazdy. A droga jest czerwona, wściekle się pyli, zasuwamy pod słońce. Nie ma lekko, trzeba grzać przynajmniej 80 km na godzinę. A droga przypomina wielką tarkę. Zawieszenie motocykli dostaje niezły wycisk. Wszystko trzeszczy i jeśli nie pogubimy żadnych śrubek, które się tu samoistnie wykręca od wstrząsów, to będzie super. Piotrusz jedzie w pick-upie, Neno na moto Piotrusza, a jeden z wojskowych na motku Neno.

Pył zakleja wizjer i co chwilę muszę go przecierać, z obu stron, żeby cokolwiek widzieć. Włazi pod powieki powodując łzawienie oczu (a już zaczęłam się przyzwyczajać i łzawienie po przyjeździe w te rejony zaczynało odpuszczać). Świdruje w nosie i gardle, przez co kicham i kaszlę. Każde kaszlnięcie, każde napięcie mięśni brzucha to dla mnie ból... kości ogonowej. Od stłuczenia jej na mauretańskiej granicy minęło już trochę czasu, a ból nie mija. Mam obawy, że coś tam sobie pękłam...




Jedziemy dłuższa chwilę, co jakiś czas mijając porozstawiane "w krzakach" uzbrojone wozy z żołnierzami. No nieźle, wcale ich nie widać... dobrze, że skręcając wczoraj na nocleg nie wpadliśmy na taki patrol, bo wtedy mielibyśmy to co dzisiaj rano, tylko po ciemku.... Nagle pada komenda "stop". Nie ma reszty grupy. Wojskowi z pick-upa mówią, że jeden z naszych złapał gumę. Neno chce zawrócić, żeby obadać co i jak. Sam nie może, pick-up musi z nim, ale z drugiej strony Ja, Andrzej i Piotr nie możemy zostać sami. Zostaje więc z nami dwóch żołnierzy z bronią, a pick-up i Neno wracają.




Okazuje się, że rzeczywiście, Krzyś złapał gumę (szyta guma chyba popuściła), ale nie ma czasu do stracenia, trzeba jechać...


Krzyś (trzymając się karabinu) i jego Tenerka jadą więc na pace, aż do najbliższej miejscowości. Tam robimy mały postój - na ochłonięcie, na zjedzenie czegoś i na serwis koła.



Wioska Mourdiah wygląda na spokojną, żyje swoim rytmem, jakby nie było żadnego zagrożenia...



Odstawiamy tenerkę do wulkanizatora.








Znowu jesteśmy nie lada atrakcją dla lokalnej ludności. W sumie się nie dziwię - czerwony pył wyrysował na naszych twarzach przedziwne wzory, jesteśmy brudni, ubrani w dziwne ciuchy, na dziwnych maszynach i w dodatku w zbrojnej obstawie.













Jesteśmy trochę głodni, więc próbujemy lokalnego grilla. Koza, czy cokolwiek to jest, jest żylaste i niedopieczone.






 Powoli nadchodzi wieczór, ściemnia się, a my jesteśmy ledwo w połowie drogi...

Jazda po ciemku jest nie lada wyzwaniem. Pył zasnuwa wszystko, prędkość spada do 30-40 km na godzinę, bo droga jest coraz dorsza, oprócz struktury trytytki ma co jakiś czas głębokie dziury. Jedziemy w parach, bo tak lepiej widać drogę (równolegle jedzie ktoś z mocną i słabą lampą w motku), w sporych odstępach, żeby zminimalizować kurzenie. Nie wiem, jak to wpływa na nasze bezpieczeństwo, ale chyba nienajlepiej - Na przykład ja jestem oddalona od jakiegoś wozu wojskowego o dobre kilkaset metrów. Jadę w parze z Andrzejem, który ma w swoim GSie założonego ksenona. Świeci cudnie, o ile świeci. Coś się psuje i lampa mu gaśnie co chwilę. Żeby ją włączyć Andrzej gasi i dopala moto na nowo. I tak co chwilę. Perspektywa jazdy we dwójkę w siedmiometrowym świetle Kostka jest lekko przerażająca, choć całkiem realna...

Trzydzieści km przed Didieni pojawia się asfalt. I nagle jazda jest jakaś taka dziwna - gładko, nie trzęsie. To zbawienie dla zmęczonych mięśni. Ale kolejne wyzwanie dla  głowy i oczu - w asfalcie są dziury, jak w szwajcarskim serze. Jedyna "dobra" rzecz jest taka, że w dziury na asfalcie nawiany jest pomarańczowy piach/pył i pięknie się odcinają na tle czarnej jezdni, więc dokładnie je widać. Ale refleks i tak trzeba mieć, bo znowu tempo jazdy wzrosło.

Dojeżdżamy do budynku żandarmerii na rozdrożu. Tu będziemy spali. Dowódcza grupy eskortującej nas wzywa mnie do siebie. Nie mówi po angielsku, ale chce gadać tylko ze mną. Może dlatego, że jest w stanie wymówić moje imię. Z akcentem na "ga". Brzmi to jak rozkaz, więc rzucam wszystko i idę do niego. Daje mi telefon komórkowy, w słuchawce którego rozbrzmiewa głos Chiefa. Pyta jak jest,  czy wszystko w porządku i mówi, jakie są dalsze plany. Wojsko zostanie z nami aż do Bamako, gdzie mamy jeszcze dokładnie 164 km. Przekazuję te wieści grupie, która się lekko krzywi na tę eskortę.

Załatwiamy papierologię (w sumie nasze paszporty i tak są w rękach wojska) i rozstawiamy namioty. Główny żandarm na posterunku coś tam mówi po angielsku, głównie "okejtenkju", ale jest to zawsze "coś. W ogóle trochę nieswojo się czuję z tym, że ci ludzie chcą rozmawiać ze mną, że uważają mnie za szefa naszej ekipy. To muzułmański kraj i naprawdę dziwi mnie takie podejście do kobiety...

W asyście wojska ruszamy "do centrum", żeby coś zjeść. Chłopaków umieszczają na pakach samochodów, mnie, jakby najbardziej mnie chronili, wciskają do szoferki jednego wozu między kierowcę, a uzbrojonego dowódcę grupy.

Kolacja smakuje wyśmienicie - kurczak ze świeżymi warzywami (swoją drogą, pani , która przygotowuje jedzenie ma bardzo ciekawa technikę obierania i krojenia warzyw. Nie widziałam jeszcze kogoś, kto tak sprawnie posługiwałby się nożem!) Obok jest sklep, do którego możemy pójść (generalnie bez eskorty, ale jak ja się tam wybieram, to momentalnie jest przy mnie żołnierz).


Wracamy na posterunek. Dowódca przywołuje mnie znowu do siebie. Ustalamy czas pobudki. Oni: 5:00 rano (chyba ich pogięło!). My: co najmniej siódma, jesteśmy wykończeni. Krakowskim targiem staje na godzinie szóstej. Jeszcze tylko mycie... Hmm, jak to zrobić?Mimo wszystko za dużo tu obcych facetów i za duża cywilizacja, żeby umyć się jak zwykle "pod chmurką" w litrze wody. Testuję więc nowy patent - mycie w namiocie - pakuję tam Krzysiową miskę z wodą i robię niezbędną toaletę. Da się. Ale jest mało wygodnie.

Padam, jak zresztą wszyscy... To był dzień, w którym zdarzyło się wszystko...


Przejechane: 251 km


1 komentarz:

  1. Pojechać do Afryki i nie przeżyć takich sytuacji to pewnie ciężkie do zrobienia :)

    OdpowiedzUsuń