poniedziałek, 16 lutego 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 1 - Przywitanie z Afryką

10 stycznia 2015 - sobota

Pobudka!!! Oczywiście jak tylko najciszej mogę zbieram się z łóżka nr 7, pakuję plecak, ściągam pościel i wybywam z pokoju. Biorę szybki prysznic, bo nie wiem, kiedy będzie kolejna okazja na kąpiel w normalnych warunkach. W łazience spotykam jedną ze współlokatorek- widziałam ją wczoraj, ale w nocy chyba jej łózko było puste... Jest nieziemsko ujarana na wesoło i cały czas papla o tym jakie to miała przygodny z policją podczas nocnych imprez. Tak, na pewno jej nie było w pokoju...

Wymeldowuję się i niespiesznie, zygzakiem przez uliczki Amsterdamu, idę na dworzec kolejowy. Stamtąd bardzo sprawnie docieram na lotnisko. Kupuję kawę i croissanta (no w końcu to europejskie śniadanie) i poduszkę, bo wiem, że zapomniałam spakować mojej do bagażu. Niestety nie ma normalnych, albo prawie normalnych, tylko jakieś takie kosmiczne, ale... lepszy rydz niż nic...

Pomimo bardzo silnego wiatru, wylot jest o czasie, bez żadnych opóźnień. Mam miejsce koło muzułmańskiej rodziny z małym dzieckiem, więc na trzech miejscach jest nas czwórka. Na szczęście w samolocie są wolne miejsca, więc jak tylko osiągamy wysokość przelotową, przypuszczam atak na pusty rząd i go zajmuję. Nikt się nie dosiada. No i mam komforcik. Na tyle duży, że słodko zasypiam.

Budzę się za jakiś czas - w zasadzie w idealnym momencie - własnie wlatujemy nad Afrykę i fajnie widać to przez okno. Jeszcze chwila i będziemy w Casablance.


Po lądowaniu pora na formalności. Stoję w chyba najwolniej idącej kolejce odprawy paszportowej na świecie. Gdy obsługiwany jest jeden delikwent, w innych okienkach - co najmniej trójka. Ale w sumie mi się nigdzie nie spieszy, więc wyluzowuję.

Kolejny lot mam za parę godzin, więc idę się odprawić. Na lotnisku nie bardzo jest co robić, a na zwiedzanie mam za mało czasu, więc stwierdzam, że znajdę właściwa bramkę i tam poczekam. Zresztą, czwórka chłopaków, którzy też lecą (a nie jadą) też muszą się tu jakoś pojawić, bo ostatni odcinek pokonujemy tym samym samolotem. Problem w tym, że nie mogę znaleźć wejścia do bramek na loty krajowe. Informacja niewłaściwie mnie kieruje, potem ktoś jeszcze w inne miejsce, aż w końcu, jak na bystrzacha przystało, sama odnajduję właściwą drogę. Kontrola bezpieczeństwa to jakaś farsa - nikt się nie spieszy, żeby mnie sprawdzić; potem okazuje się, że nie trzeba ściągać paska, butów, ani wyciągać nic z bagażu podręcznego...

Siadam w poczekalni, podłączam część elektroniki do ładowania, bo jest do tego stanowisko (!) i coś tam zaczynam notować na moim transformersie. W pewnym momencie podchodzi do mnie ktoś i przedstawia się jako Piotr. No to się poznaliśmy. Podobno reszta chłopaków też już jest na lotnisku. To prawda, po paru chwilach zjawiają się Hubert, Piotrek i Andrzej. No to jesteśmy w komplecie. Teraz oczekiwanie na lot mija jakby szybciej i sympatyczniej.


W końcu samolot jest gotowy, żeby nas przyjąć na pokład.



Okazuje się, że mamy miejsca w kolejnych rzędach, po skosie (z wyjątkiem Piotra, który gdzieś siedzi z przodu). Hubert, Piotrek i Andrzej koło siebie, a ja wciśnięta między dwóch rosłych lokalesów. Trochę się z tego naśmiewam, lokalesi chyba rozumieją o co chodzi i proponują, żebym się zamieniła z ich kolegą z foteli obok. W efekcie, ja siedzę wygodnie za "naszymi" a lokalesi ściśnięci ze sobą, ale też zadowoleni z zamiany.

Lecimy. Niestety nie bezpośrednio. Zatrzymujemy się w Agadirze, na dłużej niż bym chciała. Ponieważ samolot to nie pociąg, podczas postoju korzystam z toalety. Gdy wracam na miejsce, przez okno widzę, że coś nam pociekło z samolotu. Czy ma to jakiś związek? ;) Oczywiście zaczyna się seria żartów na ten temat.


W Dakhla lądujemy już po zmroku. Utykamy w kolejce - policjant w okienku dokładnie wypytuje każdego z nas co my tu robimy, dlaczego, jakie są nasze zawody. A to tylko dlatego, że Piotr, który był w tej kolejce pierwszy coś tam nagadał i teraz inni byli weryfikowani. Piotrusz, który stanął w kolejce do drugiego okienka załatwił sprawę w 20 sekund, bez pytań...


Wychodzimy do hali przylotów i... nic... nie ma czerwonego dywanu, kwiatów, ani dzieci sypiących kwiaty i recytujących wierszyki. Gdzie jest Neno? Pewnie wcale tu nie przyjechał. Wziął kasę za transport, wziął motocykle i tyle go widzieliśmy. Afryki nam się zachciało... Oczywiście to tylko żarty. Przed wejściem widzimy busa na polskich numerach. Pukamy w szybkę, w środku pojawia się zaspana twarz. Neno korzystał z chwili odpoczynku, bo przyjechali z Krzysiem dosłownie parę chwil wcześniej.

Zanim pojedziemy na kemping, robimy zakupy w mieście. W jednym sklepie robimy samoobsługę - wchodzę za kontuar i ściągam z półek co na potrzebne. W sklepiku obok robimy kolejne zakupy - świeże jajka (bo "na zapleczu" jest kurnik ;)) oliwki, cebulę, pomidory, paprykę, cebulę... i pomarańcze... przepyszne...








Dojeżdżamy na kemping. Są! Nasze motocykle, I Krzyś :) Wypak, rozstawienie namiotów, i można zając się rzeczami ważnymi. Przygotowujemy kolację - furorę robi chleb ze smalcem ;) no i mikstura z rotopaxowych kanistrów ;) Ja jej nie piję, bo od samego zapachu mną trzepie. Integrujemy się, poznajemy, opowiadamy niestworzone historie. W końcu przychodzi właściciel kempingu i prosi, żebyśmy byli trochę ciszej, bo w kamperze obok mieszkają "starzy dziwni ludzie" po czym zapala jakiś "staf" i po kilku machach odchodzi życząc nam dobrej nocy. Ja też składam się szybko spać, chłopaki walczą dzielnie dalej. Jutro nigdzie nie ruszymy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz