czwartek, 12 lutego 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dodaj do tego Amsterdam

09 stycznia 2015 - piątek

Budzik dzwoni zanim na dobre zasnę. Nie jestem amatorem wczesnego wstawania, i chęć poleniuchowania dłużej w łóżku może złamać tylko opcja wyjazdu. Wyciągam śpiochy z oczu, biorę prysznic, pakuję ostatnie dokumenty i dzwonię:
- Poproszę taksówkę na ulicę Krasz...
Cholera, z automatu zaczynam podawać stary adres... Poprawiam się szybko i słyszę, ze taxi będzie za kilka minut. Myję zęby, łapię plecak, do którego mam spakowane niezbędne rzeczy i schodzę pod dom. Dostaję SMS, że taryfa czeka, ale... wcale jej tam nie ma... Dzwonię do dyspozytorki - no przecież jest - no jak jest jak nie ma? Tłumaczę gdzie ma podjechać. Po chwili pojawia się kierowca i mówi, że numeru 11 nie ma na GPS więc pojechał w boczna ulicę, bo tam jest 11a i 11b... Mój budynek ma wyraźnie napisane "11", jest to widoczne z ulicy, nie stoi od wczoraj i generalnie nie da się go nie znaleźć. Nawet pizza tu dociera bez opóźnień. Mniejsza o to. Jedziemy na lotnisko. Odprawiam się, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa. Szybko, sprawnie, to w końcu standardowe procedury. Czekam na lot. Po chwili pada komunikat - lot opóźniony, kolejny komunikat za pół godziny. Po pół godzinie - kolejny komunikat o tej samej treści. No to jest przygoda. Dobrze, że kolejne loty mam jutro i na nic się nie spóźnię. Siedzę więc spokojnie i oglądam różne lotniskowe przypadki. Dziś wygrywa pani w różowych Crocksach z futerkiem...
Zgłodniałam nieco, więc za mocno wygórowana cenę kupuję w lotniskowym barze muffinkę czekoladową na ciepło i kawę. Nie lubię słodyczy, ani kawy, ale w końcu są wakacje, to można zaszaleć. Oczywiście jak na złość teraz zaczyna się boarding, więc ani nie dojadam bezpostaciowego ciacha, ani nie dopijam lury, które trzymam w rękach. Powodem opóźnienia była kiepska pogoda w Amsterdamie - burze i wiatr. Teraz można lecieć. Dobrze, mam tam ważne sprawy do załatwienia ;)


Turbośmigłowy samolot w miarę sprawnie pokonuje dystans. Jako, ze jest to budżetowa linia lotnicza, to napoje i przekąski trzeba sobie zanabyć droga kupna. Swoją drogą - co się bardziej opłaca - 50 ml wódki za 12 PLN czy litr za 40 PLN? ;)


W Amsterdamie rzeczywiście mocno wieje. Nie przesadzali.
Pociągiem przemieszczam się z lotniska do centrum miasta. Welcome back. Dawno mnie tu nie było ;)


Najpierw rzeczy najważniejsze - trzeba coś zjeść. Coś, czego będzie mi brakować, przez najbliższe tygodnie. Swoje kroki kieruję do pierwszej knajpy ze stekami. Mięcho, piwo i jestem zadowolona. Mogę iść zwiedzać.


Jako osoba kulturalna, stawiam na muzea. Zaczynam od muzeum seksu. W Bhutanie takie "eksponaty" są czymś powszechnym, tu - z tabliczkami, na postumencikach, za szkłem ;)








Dość tych przyjemności, trzeba działać dalej.





Docieram do kolejnego punktu - Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud. Zaczynam od małego spotkania na wysokim szczeblu, a potem odwiedzam "starych znajomych. Tych młodszych też ;)









Na koniec ratuję Spidermana...


i lecę dalej - poznać nieco historii w interaktywnym spektaklu Amsterdam Dungeon. Nie można tu fotografować, więc - zachęcam do zwiedzenia gdy będziecie mieć możliwość :) Jest wesoło, zwłaszcza jak w grupie są jakieś strachliwe panienki.

Postanawiam odwiedzić mój hostel, sprawdzić, czy wszystko jest OK i ogólnie zorientować się w sytuacji. Klucząc uliczkami i zmagając się z nasilającym się wiatrem docieram na miejsce noclegu. Dostaję klucz, instrukcje, sprawdzam które łóżko w wieloosobowym pokoju jest moje i stwierdzam, że na razie nic tu po mnie. Jest jeszcze wcześnie więc idę się trochę pogubić.








Niestety do wiatru dochodzi deszcz i jest ogólnie nieprzyjemnie. A w ogóle, to chyba zawędrowałam za bardzo na wschód ;)




Amsterdam to mnóstwo smaczków i rzeczy, które śmieszą czy zastanawiają. Wielki sklep z prezerwatywami, centrum informacji o kacu, czerwone okienka sąsiadujące z kościołami... Nie wszędzie miałoby to rację bytu.




Coraz mocniej pada, w dodatku się już ściemniło na dobre. można coś zjeść. Może... steka? Znajduję knajpę z argentyńską wołowiną i rozkoszując się pysznym jedzeniem podglądam, co się dzieje na ulicy.



Wpadam też na moment do mojego ulubionego sklepu fantasy. Pojawił się tam dział z ciuchami i jeden szczególnie mocno przypada mi do gustu - idealny na motomikołajowe imprezy. Niestety kosztuje dość słono, jest w zbyt dużym rozmiarze i nawet nie miałabym jak tego przewieźć, więc odpuszczam.


Ulewa przechodzi w mżawkę, więc gubię się dalej. Tym razem po dzielnicy czerwonych latarni.






Znajduję przyjemną knajpkę z dobrym widokiem, i zamawiam piwo. Jednym okiem łypię na to, co na ulicy...



...a drugim na ekran telewizora, gdzie w przerwie meczu w darta podają wyniki Dakaru.


Czas na kolejne muzeum. tym razem muzeum prostytucji. Najpierw filmik poglądowy, potem trochę zwiedzania, interaktywnych bajerów i quiz tematyczny, który zdaję z całkiem niezłym wynikiem. Do tego można poczuć się jak po drugiej stronie okienka...








Inne muzea sobie tym razem daruję, ale jest tu jeszcze kilka miejsc, które chciałabym odwiedzić.



Powoli zbieram się do hostelu. Po drodze jakieś auto ochlapuje mnie od stóp do głów -no pięknie, ciekawe czy wyschnę do jutra, bo cały dzień podróży w mokrych butach i mokrych dżinsach może być trochę kiepskim pomysłem. W hostelowym barze jeszcze zamawiam kieliszek winka - wszak trzeba rozrzedzać krew przed długimi lotami, żeby nie dostać zakrzepicy ;) Po 10 minutach zamykają jednak bar, bo późno. Pech, chciałam gdzieś podładować elektronikę, a w pokoju jest tylko jedno gniazdko.... No nic, biorę kieliszek i siadam gdzieś na korytarzu, bo znajduję tam gniazdko. trochę podładowuję telefon, potem muszę zdać się na powerbank - chyba najlepszy prezent jaki dostałam na święta.

Starając się nie pobudzić współlokatorek kładę się spać. Jutro znowu wczesna pobudka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz