czwartek, 31 stycznia 2013

Karaiby 2013 - Unia z Union Island


16 stycznia 2013 - środa

Koło siódmej budzi mnie wachta kuchenna, że "wstajemy, jemy i wychodzimy". Zastanawiamy się, gdzie jest katamaran Michała, który cumował obok nas. Wywołujemy go przez radio i dowiadujemy się, że wyszli około 4 rano. Trochę się dziwimy  Okazuje się, że katamaran Qby wyszedł o szóstej rano, bo "przecież tak się umawialiśmy". Co? Absolutnie wszyscy z naszej załogi są przekonani, że mówiliśmy o ósmej, a nie szóstej.

W trybie przyspieszonym wychodzimy z portu. Płyniemy na Union Island, żeby się zaprowiantować  Wieje przyzwoicie, fala jest bardzo miła, długa, a niebo lekko zachmurzone, co pozwala odpocząć od upału. Przez chwilkę nawet lekko kropi. Tyczu trymuje żagle tak, że w kolejne "punkty kontrolne" dopływamy w krótszym czasie niż poprzednie dwie załogi.














W momencie gdy robimy zwrot, żeby zawinąć do zatoki zaczyna całkiem mocno przywiewać. Widzimy pływającego po wodzie żółwia, ale odpływa i znika zanim udaje mi się go sfotografować.





W Clifton wbijamy się w ciasne "miejsce parkingowe" między keją, a katamaranem Qby, cumując do niego longside. Jeśli zjemy kolację w miejscowej knajpie, będziemy mogli zatankować wodę za free i skorzystać z prysznica. Niestety nie możemy się podpiąć do prądu, a moja komórka i tablet już są niemal całkowicie rozładowane. WiFi jakie można złapać jachtu jest tylko odpłatne.



foto: Tomek

Za barem, wychodząc schodkami na piętro można dojść do pokoi "hotelowych". Pod numerem dwunastym jest nasz prysznic. Tzn. możemy korzystać z łazienki w tym pokoju. Woda leci tylko "zimna", ale i tak każdy, w tym ja, zażywa jak najdłuższej kąpieli. W końcu ostatni raz braliśmy prysznic na Martynice ;)

foto: Tomek

foto: Tomek

Wychodzimy na zakupy. Musimy kupić a-lkohol, b-eer, c-ebulę... i kilka innych produktów z alfabetu. 




foto: Maciek



foto: Maciek

Udaje mi się złapać jakieś słabe darmowe WiFi, ale niestety niewiele można z tym zrobić.

Późnym popołudniem idziemy na plażę kitesurferów i tam oglądamy zachód słońca.




  

foto: Tomek






Gry wracamy jest już czas na kolację. Po negocjacjach cenowych z właścicielem knajpy z 65 EC od osoby za "bufet" (różne różności od lambi przez ryby po kurczaka, a do tego ryż, ziemniaki, warzywa) udaje się zejść do 50 EC, w tym drink i obiad dla kapitanów za darmo (10 EC to ok. 4 $). W menu nie ma żadnego drinka, który by nie był z kokosem, bananem albo rumem, więc wybieram sok ananasowy. 



"Do kotleta" przygrywa lokalna kapela - na perkusji i garnkach, beczkach i innych hałaśliwych przeszkadzajkach. Wszystkie wyczarowane w ten sposób kawałki brzmią bardzo podobnie, lecz nie przeszkadza to części ekipy wyskoczyć na parkiet i podrygiwać w rytm dźwięków.



foto: Maciek

foto: Maciek

foto: Maciek


Wieczór jak zwykle kończy się imprezką na jachcie. W kwestii opowiadania kawałów wchodzimy na kolejny poziom abstrakcji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz