niedziela, 27 stycznia 2013

Karaiby 2013 - Paris, Paris

11 stycznia 2013 - piątek
12 stycznia 2013 - sobota

Budzę się chwilę przed siódmą rano. Na lotnisku powinnam być koło dziewiątej. W lodówce mam pusto, a jedyna rzecz nadająca się do jedzenia to plaster schabu z żurawiną, więc zjadam go na śniadanie. Zamawiam taksówkę i w tym momencie dostaję od mamy SMS z pytaniem o której lecę, bo są chętni, żeby mnie odwieźć. Niestety jest już trochę za późno na takie rozwiązanie. Na lotnisku jestem parę minut po dziewiątej. Na tablicy nie ma jeszcze żadnej informacji gdzie jest odprawa dla mojego lotu do Paryża, nie widzę też żadnej znajomej twarzy, więc o stosowne informacje pytam obsługę lotniska. Odprawiam się, przechodzę przez kontrolę bezpieczeństwa i siadam przy wejściu do Gate 5. Ma nas lecieć jakieś 20 osób, ale nikogo nie poznaję. W sumie obok siedzi jakaś grupka, która mogłaby być częścią "mojej" ekipy, ale jakoś nie podejmuję tematu integracji. Po części z powodu mojej nieśmiałości, a po części z powodu prowadzonych przeze mnie co chwilę rozmów telefonicznych z osobami, które życzą mi miłego wyjazdu. Gate się otwiera, ludzie z kolejki znikają za bramkami i wtedy widzę kilka osób - na pewno "naszych". Razem wsiadamy do autobusu i potem do samolotu. Zostawiamy za sobą zaśnieżony Kraków. W Paryżu czeka na nas lekkie zachmurzenie i 7 stopni Celsjusza.




Na lotnisku CDG identyfikujemy całą grupę. Odbieramy bagaże i czekamy jeszcze na kilka osób, które mają dolecieć innym lotem. Generalnie nikt nic nie wie, no może oprócz Moniki, która wydaje się, że  rozumie tutejszą mowę, a co więcej, zorganizowała nam hostel. Qba robi za ratownika... górskiego... Super! przyda się na morzu :)



Jest koło czternastej. Podmiejską kolejką przemieszczamy się bliżej centrum, gdzie mamy załatwiony nocleg. Wszyscy zauważają, że jest tu... kolorowo. Tzn. w pociągu oprócz nas jadą jeszcze dwie osoby "białe". Pzostali pasażerowie są "kolorowi". Nawet jakiś lokalny "sadhu" dosiada się do Qby, z czego ten drugi najwyraźniej nie jest zadowolony. Wysiadamy na Gare du Nord. Ogarniamy temat sobotniego przejazdu na lotnisko i okazuje się, ze pociągi mają nie kursować ze względu na jakiś remont. To nie wróży nic dobrego.

Do hostelu musimy przejść kilkaset metrów. Niezbyt mi wygodnie z plecaczkiem i dużą torbą, ale nie marudzę. Spacer pozwala na wchłonięcie kilku kolejnych informacji o Paryżu. Na przykład to, że jakoś tym razem nie przypomina mi wielkiego miasta europejskiego, a raczej miasto z Maroka czy dalekiego wschodu - jest ciasno, głośno, wszędzie jeżdżą skutery i to w sposób prawie dowolny. Ciekawostka, którą zauważam to motocyklowe taksówki - honda glodwing albo inna wygodna kanapa z przestrzenią bagażową. Kierowca daje klientowi kask, okrywa go kocykiem, mocuje bagaż do stelaża i zawozi w dowolne miejsce. Może pomysł na biznes?


Dzielnica do której wchodzimy jest chyba zamieszkała przez imigrantów, bo wszędzie ich pełno. Widzimy nasz hostel. "Friends Hostel". Wciśnięty pomiędzy lokal z kebabem, sąsiadujący z kolei ze spaloną ruderą, a jakąś inną kamienicę z opuszczonymi żaluzjami witryny sklepowej. Obok jest stacja metra. Dobrze wiedzieć.
Hostel jest klasy półgwiazdkowej. Wąskie korytarze, graffiti na ścianach, dwu- i trzypiętrowe łóżka. Pokój nr 27, który dzielę z Asią, Pawłem i Michałem w ogóle nie jest w głównym budynku. Nazywamy go "drewutnią"- bo ma takie wymiary i dostać się do niego można jedynie z podwórka. Zmieniam przepocone ciuchy na świeże (marsz z bagażami trochę mnie zmęczył). Za chwilę ruszamy "w miasto".




Punkt pierwszy - jeść. Wszyscy są głodni, więc idziemy "do chińczyka". Gdzieś w okolice Gare du Nord. Nasza trasa przemarszu przypomina ruch pijanego węża - zamiast iść prosto do celu kluczymy po wszystkich możliwych uliczkach, które są całkowicie nieciekawe gastronomicznie. W końcu docieramy w okolice dworca, ale pojawia się problem. Kordon policji otacza wejście, ruch jest zablokowany, policyjne samochody błyskają na niebiesko, a po pustej przestrzeni przed wejściem na dworzec jeździ mały robocik. Chyba bomba... Żeby przejść dalej znowu musimy obejść cały kwartał. Tam z kolei trwa jakaś manifestacja...



Dochodzimy do chińskiej knajpy, ale jakoś nic nas nie urzeka, więc coś kombinujemy dalej. W efekcie dzielimy się na dwie czy trzy podgrupy, ta w której ja jestem trafia do jakieś "normalnej" restauracji. Niemalże wszyscy zamawiają mięso. Takie prawdziwe, z krowy albo świnki, bo przez najbliższe dwa tygodnie raczej tego nie uświadczymy. Ja wybieram steka wołowego, frytki, sałatkę i piwo. Leffe piwo :)



Posileni wyruszamy na podbój miasta. Metrem przemieszczamy się w okolice Notre Dame. Podczas jazdy zastanawiamy się jak się stawia katamaran, gdy ten się wywróci. Nikt nie wie, wiec zakładamy, że Tyczu (z którym spotkamy si na miejscu bo leci ze Stanów) na pewno wie, bo on wie wszystko. Jest koło osiemnastej i całkiem ciemno. Przypomina mi się, jak dokładnie rok temu byłam w tym samym miejscu. W styczniu 2012 przyleciałam do Paryża służbowo i nocowałam w okolicy Pont Neuf. Wtedy nie udało mi się zwiedzić katedry, bo jak rozpoczynałam swój spacer, to już było bardzo późno i ją zamknęli. Co ciekawe, okolice Notre Dame się nie zmieniły - trwają te same remonty. Na parkingu pod katedrą widzę starszego brata Gustawa - GSa przed liftem. Stoi też "obcy" - CS. Reszta to skutery. Zresztą, wszystko co tu jeździ to głównie skutery i maxi-skutery, popularne są też MP3. Widziałam jednego dużego GSa, kilka RT-ków, jedną piękną "osiemdziesiątkę" i żadnej osiemsetki :(
Tym razem udaje się zwiedzić katedrę. Na ekspozycji jest piękna szopka - naprawdę robi wrażenie.








Zygzakiem kierujemy się do Luwru. Niestety po drodze zaczyna padać i odpuszczamy sobie dalszy spacer. Pod wieżę Eiffla dzisiaj nie dojdziemy.











Po rzuceniu okiem na szklaną piramidę znowu korzystamy z metra. Dojeżdżamy pod hostel. Jeszcze tylko zaliczenie jakiegoś "nocnego" i można zacząć pierwszą imprezkę. Gadamy, śmiejemy się, integrujemy, zapoznajemy. Pęka kilka piwek czy innych whiskaczy, podłoga w pokoju 22 się klei, bo czasem coś się komuś wylewa... Ale nie dziwne, skoro pokój ma może 8 metrów kwadratowych a siedzi w nim z 15 osób ;) Dopiero po wyjściu z imprezki zauważam na korytarzu tabliczkę, że w pokojach nie wolno jeść i pić... ups... ;)





Zasypiam na górze jednego z piętrowych łóżek w naszej drewutni. Tzn. próbuję zasnąć. Jest trochę duszno, jestem podekscytowana wyjazdem, zestresowana, żeby nie zaspać, a w dodatktu łóżko i poduszka są dość niewygodne i rozklekotane w takim stopniu, że jak tylko przewracam się z boku na bok Michał, który śpi pode mną ma "trzęsienie ziemi". W dodatku moje łóżko nie jest zabezpieczone żadną barierką, ani nie ma drabinki, więc żeby się na nie dostać muszę się wspinać po kaloryferze ;)


W końcu udaje mi się zasnąć. Rano budzę się trochę niewyspana i połamana. Jest ciemno - nawet nie dlatego, że jest ciemno na zewnątrz, ale dlatego, że drewutnia co prawda ma 3 okna, ale wszystkie są zamalowane ;) Sprawnie ogarniamy się z poranną toaletą i wychodzimy przed hostel - zbiórkę ustaliliśmy o 7:40. Przed hostelem widok co najmniej ciekawy - rynsztokiem płynie woda, do której miejscowy majfrend zamiata tony śmieci z chodnika. Po drugiej stronie ulicy - pchli targ na którym można kupić używaną pastę do zębów, swetry, monitory do pecetów czy napoczęte opakowania ryżu. Witamy w XXI wieku w stolicy mody i szyku! Z kebabowej knajpy obok dochodzi zapach gorącego, wielokrotnie używanego oleju, na którym smażą się jakieś placki...




Z bagażami ruszamy na Gare du Nord. Tam dowiadujemy się w informacji, że pociągi na lotnisko CDG jeżdżą normalnie. OK, fajnie. Kiedy jednak chodzimy na peron, miła pani w czerwonym wdzianku z identyfikatorem na piersi mówi, że mamy wybrać inną linię, dojechać do końca, a tam będą podstawione autobusy, bo linia na lotnisko nie jeździ z powodu remontu. A jednak...

Za oknami pociągu powoli wstaje dzień - różowa łuna rozpościera się nad ziemią. Dojeżdżamy na stację końcową i rzeczywiście - czekają autobusy. I ciasteczka - chyba w ramach rekompensaty za niedogodności. Autobusy dowożą nas pod Terminal 1, więc jeszcze musimy dotrzeć do "dwójki". W efekcie podróż przeciąga się o pół godziny, ale wszyscy skutecznie docierają na lotnisko. Odprawiamy się w "automatach" co powoduje, że pomimo grupowego biletu jesteśmy porozrzucani po całym samolocie.

W ostatniej chwili przed nadaniem bagażu przebieram buty - nie chcę wylądować w "tropikach" ubrana w buty zimowe ;) Na kontroli bezpieczeństwa zostaję cofnięta - nie wypakowałam z plecaka aparatu fotograficznego... Po chwili muszę wypakować jeszcze latarkę i ładowarkę... Ale później już niczego się nie czepiają. W amoku o mało co nie zostawiam w pudełku na taśmie paszportu i karty pokładowej, ale koleżanka z grupy to zauważa i ratuje mnie przed potencjalnymi niemiłymi konsekwencjami :) Wszyscy wyszliśmy bez śniadania, więc jesteśmy głodni. Na lotnisku nie ma żadnego sensownego miejsca, żeby coś zjeść, więc większość kupuje jakieś paskudne kanapki za ciężkie pieniądze. Ja wybieram klasykę z szynką i serem. Smakuje jak papier. Francuska kuchnia? ;)



W końcu wsiadamy do samolotu. Beinga 777-300ER. W drodze do swojego miejsca przechodzę przez biznes klasę. Potem wchodzę do ekonomicznej. Momentalnie robi się ciasno i duszno, a ktoś rzuca komentarz "witamy w szarym świecie". Ale nie jest źle. Każdy ma swój własny monitorek. Od razu znajduję najciekawszy "program" - podgląd live na to co widzą piloci przed sobą. Obserwuję start. Potem kamerka przełącza się na nadawanie tego, co "na dole". Widzę oddalające się pola, drogi, a potem chmury, chmury, chmury. Zaczyna być trochę nudno... Czytam parę rozdziałów z książki (muszę zwolnić, bo już jestem w 1/3 a rejs dopiero przede mną ;)) oglądam "Loopers", robię notatki... W międzyczasie podają obiad - mięsopodobne klopsiki (które są doprawione czymś co mi nie leży, więc je zostawiam), ryż z czerwoną fasolą, jakąś sałatkę z wędzonym łososiem i warzywami konserwowymi, coś słodkiego, serek pleśniowy, pieczywo, drink tropikalny na bazie rumu i buteleczkę wina czerwonego - nieco poniżej 200 ml. Da się przeżyć :) Potem przesypiam parę godzin (lot z Paryża do Fort-de-France trwa 8,5h). Oglądam jeszcze Fight Club i podgląd z lądowania. Mamy to! Z lekkim opóźnieniem, ale wylądowaliśmy.


Odbieramy bagaż i lokalizujemy lokalesów, którzy załatwiali nam transport. Miały być trzy busy, a podstawili jeden autobus. Ładujemy się do niego, czekamy jeszcze na Kingę, która ląduje samolotem pół godziny po nas.


W międzyczasie okazuje się, że jedna osoba z naszej grupy, a w sumie 6 osób z całego samolotu nie ma bagażu. Ciekawe, że zgubili bagaż na bezpośrednim locie... Humory mimo tego dopisują, ustalamy, żę jak się bagaż nie znajdzie to zrobimy zrzutkę - każdy udostępni Pszczółce jakiś ciuch i jakoś będzie. Męska część ekipy proponuje, żeby wszystkie kobiety solidarnie zgubiły swoje bagaże i najlepiej chodziły bez niczego... Faceci... ;)

Do portu dojeżdżamy koło 18:00. Niedługo zajdzie słońce.


Odbieramy katamarany ("mój" nazywa się Mambo), rozpakowujemy się, po czym Gosia i ja idziemy na zakupy. Trzeba zaprowiantować 10 osobowy jacht na 2 tygodnie. Wycieczkę do Carrefoura kończymy z trzema wózkami wyładowanymi po brzegi. Dobrze, że sklep oferuje transport, bo do mariny jest jakieś półtora kilometra.



Zakupy powodują, że zapominam o głodzie. Nie jemy żadnej konkretnej kolacji, za to dobrze dbamy o nawodnienie. W końcu bez jedzenia można wytrzymać miesiąc, a bez picia tylko tydzień ;) Dostaję funkcję pokładowego drinkowego, ale że drinków nie umiem (jeszcze) robić, to sprawnie idzie mi delegowanie zadań do innych osób. Większość ekipy jest zmęczona podróżą i idzie spać. Tyczu i ja idziemy jeszcze na imprezę na inny jacht naszej ekipy cumujący przy równoległej kei. Jest wesoło, ale w końcu i nas dopada zmęczenie. Wracamy więc grzecznie na nasz katamaran. Zasypiam grzecznie w koi, dzisiaj nie mam już siły na rozłożenie hamaka...





1 komentarz:

  1. Bardzo fajnie napisana relacja, już czekam na dalszy ciąg. Na blog zagłosowane :)

    OdpowiedzUsuń