środa, 30 stycznia 2013

Karaiby 2013 - 0,7 - czyli w drodze do Mustique


14 stycznia 2013 - poniedziałek
15 stycznia 2013 - wtorek

O piątej nad ranem czuję, że mi mokro. Ulewa, która przyszła powoduje, że woda wpada przez otwarty w kajucie bulaj i moczy mi nogi. Zamykam okienko i dosypiam do 7:30.

Wychodzę na pokład i widzę, że Maciek wędkuje, a Tyczu majstruje coś z pontonem. Ustalamy, że jedziemy na krótką przejażdżkę  Z jakiegoś powodu nie możemy odpalić silnika. Podjeżdża pontonem do nas Michał i stwierdza, że nie mamy zrywki. Montujemy ją, i silnik odpala od razu dotknięty magicznymi rękami Michała.

Do pontonu ładuje się jeszcze dwóch kolegów. Robimy rundkę po zatoce i wracamy akurat na śniadanie  Potem idziemy na basen, tankujemy wodę i czekam, aż kapitanowie nas odprawią. Trwa to całe wieki.

foto: Maciek

foto: Maciek


foto: Tomek
W końcu wypływamy i próbujemy stanąć na kotwicy gdzieś bliżej ujścia zatoki. Udaje nam się stanąć na kotwicy po dobrych kilku próbach - czas na kąpiel. Woda jest cudownie ciepła, choć niemiłosiernie słona.




Wymoczeni w solance kierujemy się na Saint Vincent. W zasadzie nie wieje więc się leniwie bujamy. Wachta kambuzowa serwuje sałatkę owocową w sosie z czerwonego wina. Lokalne melony i banany są naprawdę pyszne (choć banany nie mogą być zielone, bo wtedy drętwieje paszcza). Ja wyjątkowo uprawiam "foczing/smażing/plażing" na siatce na dziobie katamaranu i podziwiam okolicę ;) Strzeliste wzgórza Deux Pitons na Saint Lucia są piękne.

foto: Maciek

foto: Tomek





Kapitanowie wszystkich katamaranów ustalają, że zmieniamy plany i robimy nocny przelot na Mustique. Powinniśmy tam być na rano. Odpalamy silnik, część załogi gra w makao. Po chwili coraz mocniej wieje i buja. Trzy godziny płynęliśmy na żaglach w tempie spacerowym, a po trzech minutach na silniku są zupełnie inne warunki. Potem znów wiatr słabnie. I tak na zmianę. Silnik on, silnik off...

Zachodzi słońce. Maciek na kolację serwuje omlety! Pełen wypas. Ponieważ lecimy przez całą noc, a ja mam wachtę od północy do czwartej nad ranem, to idę spać. Budzą mnie przed północą. Flauta na maksa. Nic się nie dzieje. Odpalamy silnik, żeby podładować akumulatory. Nagle przyrządy nawigacyjne pokazują jakiś dziwny komunikat i piszczą. Tomek wyłącza wszystko i włącza na nowo - działa, nie piszczy, jest OK. Po 15 minutach wyłączamy silnik i jest już błoga cisza. Bujamy się z prędkością "mocne zero". Dzięki temu można spokojnie pooglądać świecące glony i piękne niebo. Ostatni raz widziałam takie niebo nad Saharą, podczas motowyprawy do Maroka. Najbardziej zaskoczył mnie Wielki Wóz - całkowicie odwrócony, do góry "kołami". A gwiazda północna na lewo w dół... Ze świateł nawigacyjnych widać tylko jedno na St. Vincent, poza tym całkowita ciemność. Z lewej burty słyszę nagle dziwny szmer. Coś jest w wodzie. To coś robi "pffffszzzz" i znika. Z Tomkiem zastanawiamy się co to mogło być. A może to tylko fale. 

Prędkość spada, katamaran kiwa się na falach i strasznie hałasuje przerzucając wszystko z boku na bok. Na wskaźniku prędkości widzimy 0,7 węzła. Tomek i ja zgadzamy się, że jest to znak. Otwieramy piwo - na pewno nie zaszkodzi, a może pomoże i... modły zostają wysłuchane - zaczyna wiać. Wreszcie wszystko się stabilizuje, możemy płynąć dalej. Jest druga nad ranem. Wiatr wzmaga się jeszcze bardziej. Pada decyzja żeby zwinąć genuę, bo lecimy za szybko jak na nocne warunki. Zwijamy. Dalej za szybko. Refujemy grota. OK, jest szybko, ale stabilnie. Jedziemy dalej. Robimy jeszcze jakieś kanapki. Wachta się kończy, więc idę spać. Jako chyba jedyna zasypiam snem sprawiedliwego i budzę się dopiero gdy wołają mnie na śniadanie, które zresztą miałam robić, bo mam dzisiaj kambuz. Nikt nie miał sumienia mnie budzić ;) Okazuje się, że już dobrą chwilę temu wpłynęliśmy do Britannia Bay i zacumowaliśmy przy bojce.


Cały dzień spędzamy na Mustique. Przed południem przeprawiamy się pontonem na wyspę. W knajpie niektórzy sączą drinki, a ja korzystając z nieco lepszego zasięgu WiFi próbuję załadować zdjęcia na Picasę. Niestety nie udaje się to. 





Chwilę później na targu kupujemy ryby. 









Widzimy też mnóstwo muszli - pierwotnie zamieszkałych przez ślimaki. Kiedy te lądują na stołach w restauracjach, ich muszle są taczkami wysypywane jako murki, falochrony itp.Ech, chciałoby się taką "muszelkę" wziąć do domu...





Wracamy na Mambo, Maciek przygotowuje zakupione rybki na obiad. Znowu ktoś mnie wyręcza w "gotowaniu". Dzisiaj generalnie zajmujemy się nicnierobieniem. Pływamy, leniuchujemy, jest fajnie. Zwalnia się jedna z bojek bliżej plaży, więc się szybko przeparkowujemy. "Chwila nieuwagi i kolejny sukces".












Mustique to prywatna wyspa na której swoje posiadłości mają gwiazdy i bogacze. Niestety nienspotkaliśmy Micka Jaggera ani księcia Wiliama ;)




Ustalamy z innymi załogami, że wypływamy rano, o ósmej. Tyczu zarządza obowiązkowe zejście na ląd do knajpy wieczorem, więc zamykamy jacht i przeprawiamy się na dwie tury na plażę. Tyczu stawia wszystkim po shocie. Ja do tego sączę Sex On the Beach. Tyczu skutecznie namawia mnie, żebyśmy zjedli po burgerze. Zamawiamy, przynoszą... Strzał w dziesiątkę. Nie pamiętam kiedy (i czy w ogóle) jadłam tak dobrego burgera :) 








Po jakimś czasie przenosimy imprezę na jacht. Śmiejemy się, pijemy i jemy ciastka. Tomek z pełną powagą i namaszczeniem zjada ciastko, i mówi "Zjadłem ciastko" - i w tym momencie pokazuje drugą rękę, w której trzyma kolejne i filozoficznie oznajmia "I mam ciastko". To był chyba punkt kulminacyjny wieczoru. Po kilkunastu minutach rozchodzimy się spać. Jest dopiero koło 22:00, ale najwyższa pora spać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz