sobota, 20 października 2012

Motoobjazd Tatr

20 października 2012 - sobota

Wiedziałam, że w sobotę pogoda będzie wyśmienita. Miało być słonecznie i ciepło. Co prawda w piątek wieczorem Leff telefonicznie postraszył mnie strasznymi mgłami, ale jakoś nie bardzo się tym przejęłam. Był plan na objazd Tatr ( i to w dwóch wersjach - mini i maxi), trzeba go było tylko zrealizować. Nie było pewne w zasadzie do końca, czy pojadę sama, czy znajdzie się ktoś do towarzystwa... ten nie mógł, bo praca, tamtemu nie pasowało, bo jeździ tylko w niedziele, inny miał "urodziny", jeszcze inny był na polskim biegunie zimna. W efekcie wyszedł lekko zmodyfikowany plan mini, częściowo z towarzystwem, częściowo w pojedynkę. 
Budzik zadzwonił o 7:30. Otworzyłam oczy, spojrzałam za okno i stwierdziłam, że nic nie widzę. Metanolu nie piłam, więc wzrok powinie być OK. Winna zamieszaniu była mgła. Leff wykrakał. No dobra, skoro już wstałam, to umyłam buzię, zjadłam śniadanko, ubrałam w termociuszki od MotoActiv, uśmiechnęłam się :) Trzeba być twardym, a nie mientkim :)


Mgła nieco się podniosła. Kontrolny SMS do Danona555, który zaoferował towarzystwo w pojeżdżawce - jedzie? zostaje? Ustaliliśmy że wystartujemy o 9:45 czyli trzy kwadranse później niż pierwotnie planowaliśmy.


Gdy wytaczałam Gustawa z garażu jakoś krzywo stanęłam, brakło mi nogi i wyglebiłam parkingowo na prawą stronę :( Doopa; tego mi tylko brakowało :( Gleba na tyle niefortunna, że prawa strona była lekko wyżej niż lewa. OK. Tylko spokój mógł mnie uratować. Krótkie przypomnienie techniki podnoszenia motocykla (nigdy mi się jeszcze samej nie udało podnieść) i podeszłam do tematu. Szło dobrze, aż do momentu gdy okazało się, że moto, które było na luzie zaczyna się centymetr po centymetrze przetaczać i zaraz kierownica zahaczy o bramę wjazdową, a wtedy już nic nie zrobię, bo nie będzie żadnego pola do manewru.Wbicie biegu nic nie pomogło, bo dalej był "lekki luz". Co tu zrobić? Podeszła do mnie jakaś babcia spacerująca sobie ulicą i zaoferowała pomoc. Taaa, jasne... Ale babcia ochoczo zabrała się do podnoszenia Gustawa za kufer centralny. Nieeee! Wytłumaczyłam, żę nie za to i że za bardzo nie ma za co tam podnosić i już już miałam lecieć po pomoc jakiegoś pana co obok na budowie pracował. Jessu... Poprosić o pomoc... wstyd przed Ryśkiem... Ale babcia przekonała mnie do próby i... raz dwa Gustaw był z powrotem na kołach. Podziękowałam, babcia poszła dalej rzucając na odchodnym, że zawsze trzeba próbować, nawet jak może się nie udać, a nie poddawać się na samym początku. Zapamiętam. Ja niestety zbyt często odpuszczam, jak jest choćby potencjalna możliwość niepowodzenia... A swoją drogą - lekcję dotyczącą podnoszenia moto muszę kiedyś odrobić.

Godzina spotkania na miasteczku studenckim była za kilka minut, dobrze, że to naprawdę "rzut kamieniem" ode mnie. Gdy przejeżdżałam wzdłuż Błoń pomyślałam nawet, że zrobię zdjęcie jak to "nic nie widać", ale zarzuciłam ten pomysł. Na miasteczku byłam punktualnie o 9:45. Przywitaliśmy się i przedstawiliśmy - nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy :) Okazało się, że pojedziemy we trójkę. Swój (GS), obcy (CS) i odmieniec (Honda Shaddow). 




Ustaliliśmy, że jedziemy najpierw do Nowego Targu. Zakopianką. Nie ma sprawy. Ruszyliśmy przez miasto - było mgliście i chłodno. Zakopianka była jak zwykle zapchana. Ech... Na szczęście tuż za Krakowem całkowicie się rozpogodziło i zrobiło ciepło. W Nowym Targu było regularne lato. Zatrzymaliśmy się na tankowanie, fotki i ustalenie co dalej. Chłopaki pomarudziły, że ciut za szybko jechaliśmy. Może, choć ja miałam na prędkościomierzu "0". Znowu czujnik się zbuntował i nie zliczało mi przejechanych mil i niestety nie działał ABS... :( 

Tatry były spowite mgłą, na łące pasły się łowiecki. Już było pięknie. Pośmialiśmy się, pogadaliśmy, porobiliśmy foty...







Skierowaliśmy się na Murzasichle, a stamtąd winklami (niestety mokrymi) na przejście graniczne w Łysej Polanie.






Tu męska część ekipy zawróciła i gdzieś tam sobie pojechała, a ja ruszyłam na Słowację, sprawdzić, jak to jest "za górami, za lasami".


Było tak cudownie, że w ciągu pierwszych kilkunastu kilometrów zatrzymałam się kilka razy, żeby zrobić fotki.





Słowacja jest cudowna. Piękna, ma świetne zakręty, dobry asfalt, niewielki ruch... Skierowałam się na Tatrzańską Łomnicę, Smokovce i w końcu Strbske Pleso. Po drodze ćwiczyłam "kursowe winkle". W głowie słyszałam głos Rafała, mówiący co jest OK, a co nie. (I wg mnie tym razem jeden zakręt był "mistrzostwem świata" - bo bez zmiany biegu ;)) Objechałam kilka grupek motocyklistów i w ogóle było super!















Ze Strbskego Pleasa pojechałam na Liptowsky Mikulas (wjechałam nawet na autostradę (kierunek na Żilinę :) i było do niej tylko 98 km) i zjechałam z niej 11km później), a następnie skierowałam się na Zuberec.



Poczułam, że winkle są tuż tuż. Dosłownie. Z naprzeciwka jechała ciężarówka i straszliwie śmierdziały jej hamulce... Znowu zerowy ruch, kolory zapierające dech w piersiach, idealny asfalt i niekończące się zakręty... Oczywiście jak "wyjechałam na górę" to zjechałam na dół, żeby znowu wyjechać na górę. Mogłabym tak jeszcze kilka razy, ale czas już trochę naglił...















W Zubercu zatrzymałam się w Orawskiej Izbie na kapustovą polievkę i bryndzowe halusky. To moja ulubiona knajpa w okolicy :)






Po jedzeniu pognałam w kierunku Oravic, a następnie przejścia granicznego w Chyżnem. Po przejechaniu granicy stwierdziłam, że tak być nie może - trzeba "coś przywieźć". Zawróciłam na Słowację i zrobiłam niezbędne zakupy.



Zadzwoniłam do Danona555 - byli w Zakopanem, pod Wielką Krokwią. Umówiliśmy się na stacji benzynowej w Rabce, tam gdzie łączy się zakopianka i droga na Chyżne. Dojechałam tam całkiem sprawnie, zatankowałam, i po pół godzinie czekania pojawiły się znajome motocykle :)


Niestety na zakopiance był straszny korek w stronę Krakowa, więc zadecydowałam, że pojedziemy inną trasą. Skręciliśmy na centrum Rabki, aby potem przelecieć przez Mszanę, Kasinę, Dobczyce i Wieliczkę. Niestety droga z Rabki na Mszanę była zamknięta i trzeba było jechać przez Skomielną Białą, czyli... zapchaną zakopianką. No więc chcąc zaoszczędzić trochę czasu i tak wbiliśmy się w ten sam korek, tylko kilkanaście minut później...

Piękny czerwony zachód słońca przeszedł w ciemną noc i natychmiast zrobiło się zimno. Ruch na zakopiance był znośny, korek zrobił się w Głogoczowie, ale go sprawnie ominęliśmy. Chłopaki odprowadziły mnie pod garaż i wtedy zorientowałam się że nie mam do niego kluczy, bo zostawiłam je w domu... Ech, coś dzisiaj okolice garażu były dla mnie pechowe.

1 komentarz:

  1. Leff nie wykrakał mgły. Leff skorzystał z dobrodziejstw współczesnej cywilizacji. ;-)
    Za to babci-pomagającej należy się złoty medal. Babcia miała większą siłę przebicia niż piszący te słowa i zmusiła Doodka do uwierzenia w siebie. Złoto dla Babci, baton dla Doodka...;-)

    OdpowiedzUsuń