[Leff] Minęło 6 tygodni od czasu, gdy wróciliśmy z
wypadu do Włoch, na lody. Kilka tysięcy kilometrów, przemierzonych wspólnie z Doodkiem
mam w głowie do dzisiaj i zostaną tam na zawsze. Podróż była wyjątkowa. Miejsca,
które znałem wcześniej, widziałem w pewnym sensie po raz pierwszy, bo widziałem
je inaczej, bo towarzyszyła mi osoba o podobnych zamiłowaniach
gubingowo-kulinarnych i… wyjątkowa. :) Świetnie jechało
się nam razem. Rozumieliśmy się doskonale bez słów. Tak było już od pierwszego
wspólnego wypadu do Gdańska, chociaż we Włoszech gadaliśmy jak najęci, przez co
baterie interkomów gotowały się do czerwoności.
Doodek świetnie panuje nad
Gustawem-Stanisławem i ma znakomitą technikę prowadzenia motocykla. Pod tym
względem jej ustępuję, ale 21 KM więcej w mojej Giselle, pozwalało mi nadrobić
jakoś te braki. Jechaliśmy równo, co nie znaczy, że powoli. Momentami jazda
zamieniała się w zapierdalanie po zakrętach. Doodek poprzycierała but i
podnóżek, odbiła się od stalowej bariery dzielącej drogę od przepaści,
wyprzedziliśmy Porsche Carrera 911 skutecznie spowalniające nas podczas
śmigania po winklach. Pompowaliśmy się endorfinami i adrenaliną, przemierzając
setki kilometrów po górach z prędkościami znacznie przekraczającymi zakazy
widniejące na znakach drogowych, a to wszystko w otoczeniu toskańskich pejzaży.
Było wyjątkowo, było szybko, było tak jak powinno być, a może nawet lepiej. :)
Jednakże wyjątkowość wypadu na włoski but
miała i nadal ma charakter wielowymiarowy. Nie zdecydowała o tym, bynajmniej,
„szalona” idea, by jechać kilka tysięcy kilometrów i spróbować jak smakują
włoskie gelato. Ludzie robią bardziej
zwariowane i niesamowite rzeczy. Zaskoczyło mnie, ponieważ poznałem nowe smaki
i zapachy włoskiej kuchni. Myślałem, że pod tym względem niewiele jest mnie w
stanie zadziwić, to jednak uzmysłowiłem sobie, że tkwiłem w błędzie. Szukanie
zagubionych knajp, omijanych przez turystyczną stonkę, ale zapełnionych
lokalesami, było jednym ze znaków szczególnych, wyróżniających naszą podróż. Tatar
z cielęciny z Weronie, bistecca alla Fiorentina w Cortonie, kanapki w
Lucce…wspomnienie tych i nie tylko tych smaków zostanie we mnie tak, jak
zostają w głowie smaki i zapachy z dzieciństwa: niepowtarzalne, nieuchwytne i
kojarzone z czasem zupełnej beztroski. Tak, więc było wyjątkowo, bo wyjątkowe
były kulinaria.
Gubing. Przyczyna wielu nieporozumień, tarć i
kwasów znana chyba każdemu z nas, chociażby z wakacyjnych wypadów. Ileż to razy
spieramy się o to, co zobaczyć najpierw, dokąd pójść, skręcić w lewo czy w
prawo; ile znajomości przez takie duperele się rozpieprzyło…? Nie w naszym
wypadku. Szlifowanie włoskich bruków, wychodziło nam tak samo naturalnie jak
wspólna jazda motocyklami. Owszem były plany, żeby zobaczyć jedno, drugie i
jeszcze coś, ale, i to kolejna wyjątkowa rzecz w naszej podróży, nie
ciśnieniowaliśmy się. Oboje mieliśmy świadomość, że nie jesteśmy w stanie
zobaczyć wszystkiego, a niewczesne pobudki uszczuplały czas, jaki planowaliśmy
poświęcić na zwiedzanie. Wszystkie miejsca, których nie odwiedziliśmy, zgodnie
podsumowywaliśmy stwierdzeniem, że będzie powód, by przyjechać tutaj ponownie. Wałęsając
się „na czuja” uraczyliśmy nasze oczy niejednym obrazem, który zachwycił,
zaskoczył, sprawił, że na naszych twarzach pojawiał się uśmiech.
Fotografia. Aparat odwiesiłem na kołku
jesienią 2006 r. Moja wielka, nie do końca odwzajemniona, pasja, miłość i
tysiące zrobionych zdjęć. Od 6 lat już nie fotografowałem, co najwyżej:
pstrykałem. Sprzedałem lustrzankę i obiektywy. Zdjęcia „robiłem” tylko w
głowie. We Włoszech Doodek latała z aparatem jak nakręcona, fotografowała absolutnie
wszystko, co przyciągnęło jej uwagę. Ludzi i miejsca z nimi związane.
„Lanszafty”, detale architektoniczne, artefakty, dziwnie powyginane korzenie
drzew, a nawet korę wiązu dla jej faktury i barw. Przyglądałem się jej z boku i
uśmiechałem pod nosem. Dziesięć lat temu miałem dokładnie tak samo. Wieczorami
przeglądaliśmy fotki i wtedy musiał nastąpić we mnie jakiś przełom. Znów
wziąłem aparat do ręki, by po raz pierwszy od lat FOTOGRAFOWAĆ. Dzięki Doodku. :)
Doodek. Po raz pierwszy widzieliśmy się w
połowie czerwca w Bieszczadach, na Zlocie. Do głowy by mi nie przyszło, że
niespełna dwa miesiące później będziemy mogli POZNAĆ się, a wyjazd do Włoch, na
lody (w tym miejscu MS Word podpowiedział mi, że wyraz „lody” jest uważany za
wulgarny ;)) był takim czasem. Przegadaliśmy ze sobą dziesiątki godzin.
Były rozmowy o sprawach wesołych, zabawnych i trudnych. Były emocje: radość i
beztroska, a czasami złość i żal. Był dym papierosowy… dużo błękitnego dymu... To
wszystko sprawiło jednak, że POZNAŁEM drugiego człowieka. Nie tylko jego
powierzchowność. Poznałem człowieka z krwi i kości, człowieka z duszą. Dziękuję
Agata za ten wyjazd. Dziękuję za ten spędzony razem czas. Wyjątkowy czas.
Lody. Najlepsze lody są we Włoszech! :) Zaprzeczam stawianym przez Doodka tezom, jakobym jadł tylko
śmietankowe. Próbowałem też innych: straciatella, orzechowych, ale faktem jest,
że śmietankowe dominowały w moim menu. Przez tydzień zjadłem więcej lodów niż w
ciągu ostatnich 10 lat. Z reguły brałem jedną szpatułkę, a Agata trzy. ;) Gdzie
smakowały najlepiej? Trudno orzec. Zapamiętałem te w Sinalundze (czyżby
atrakcyjna cena poprawiała smak? ;)) i we
Florencji. Najgorsze: zdecydowanie w „najlepszej” lodziarni świata w San
Gimignano.
P.S.
Giselle wciąż na sprzedaż… dostała gmole i
aluminiową płytę pod silnik w miejsce dotychczasowej plastikowej. Doodek
powzięła inne plany, więc moja Czerwona Ślicznotka nadal szuka nowego
właściciela. :)
Poprawka, ja brałam dwie gałki lodów. Zawsze. A że czasem dawali cztery, to inna kwestia...
OdpowiedzUsuń