wtorek, 16 października 2012

Jesienne Mazury po raz drugi - Zlot Absolwentów Motoszkoły

14-16 września 2012

Tak się ciekawie złożyło, że tydzień po forumowym zlocie na Mazurach, znowu zawitałam w niemalże tę sama okolicę, na kolejny zlot - IV Zlot Absolwentów Motoszkoły.

Ale po kolei. Przygoda z flakiem na oponie zaowocowała tym, że Gustaw dostał nowe kapcie - świeżutkie "Anakiny". I chyba pierwszy raz w Polsce odwiedził serwis BMW z prawdziwego zdarzenia :)

Dodatkowo przyszedł czas na wymianę oleju (w której pomógł mi Leff). Tzn. czas przyszedł parę tysięcy kilometrów wcześniej ale, jakoś ciągle nie było na to czasu... Ach te wyjazdy ;) W każdym razie magnesik na śrubie spustowej wykazał minimalną ilość paprochów - czyli jest dobrze, Gustaw nie ma arteriosklerozy ani nic w tym stylu. Serducho zdrowe :)







W piątek rano ruszyłam w trasę z Poznania na Mazury, niemalże kropka w kropkę identyczną jak tydzień wcześniej. Droga szła dobrze, bez większych przygód, aż do momentu, gdy Urszula z nawigacji powiedziała, że mam skręcić na Grunwald. OK, fajnie, zaczęła mi się świecić rezerwa, ale przecież generalnie jadę na wschód, a tam musi być jakaś cywilizacja. Niestety w baku robiło się coraz bardziej sucho, a Urszula wymyślała coraz to ciekawsze żółte drogi... W końcu znalazłam jakąś stację benzynową no-name. Zastanawiałam się nad jakością paliwa, ale w końcu zatankowałam pod korek... nie wiedziałam co jeszcze Urszula wymyśli. Na stacji zameldowali się dwaj motocykliści. Wymieniliśmy pozdrowienia i mniej więcej równo wyjechaliśmy ze stacji. Okazało się że jedziemy w tym samym kierunku. Nawet pomyślałam, że to też uczestnicy ZAM, ale po chwili porzuciłam ten pomysł, bo objechałam ich po kilku zakrętach ;)

W pewnym momencie trochę zgłupiałam, bo zaczęły się jakieś remonty i objazdy, z którymi nawigacja nie mogła sobie poradzić. Na jakimś rozkopanym rondku Urszula posłała mnie drogą w las, która to droga po chwili stała się drogą szutrową. Niewiele myśląc zawróciłam na jakiejś polance. Panowie rozkopujący rondo musieli mieć niezły ubaw, widząc mnie wjeżdżającą, a po chwili wyjeżdżającą z lasu. Mnie do śmiechu jakoś nie było, bo Gustaw zaczął chyba marudzić na swój ostatni posiłek i gasł mi gdy nie dodawałam gazu... Nie podobało mi się to,  ale cóż, trzeba  było jechać dalej. W końcu wjechałam na jakąś ludzką drogę, Urszula złapała klimat i jechałam dalej bez większych przeszkód. Na najbliższej stacji z prawdziwego zdarzenia postanowiłam sprawdzić, czemu Gustaw się dławi. Zgasiłam silnik i spróbowałam ponownie odpalić. Nic nie działało. Przeszedł mnie dreszcz i myśl "Nie, proszę, nie tu i nie teraz!". Ale szybko okazało się, że moto jest na biegu i dlatego nie odpala. Po skorygowaniu  mojego błędu odpaliło od razu, i już nie marudziło przy niskich obrotach. OK, naprawiło się. Super bomba :) Tym bardziej super, że podszedł do mnie właśnie jeden ze spotkanych na poprzedniej stacji motocyklistów z pytaniem czy wszystko OK. No jasne, że OK (ufff!). Pogadaliśmy chwilkę, zażartowaliśmy że mnie śledzą i dałam się zaprosić na kawę i coś słodkiego. Grzesiek i Grzesiek okazali się bardzo sympatycznymi rozmówcami, jeżdżącymi sobie razem pomimo "konfliktu sprzętowego" (jedne na transalpie na kostkach, drugi na czymś ścigaczopodobnym, nie zapamiętałam dokładnie czym, przepraszam). Pogadaliśmy, pośmialiśmy się, ale trzeba było jechać w dalszą drogę. Grzesiek na ścigu pojechał w swoją stronę, Grzesiek na transalpie zaoferował, że mnie popilotuje, bo jedzie w tę samą stronę. Fajnie, mogłam się wyluzować i zdać na pomoc "lokalesa". W okolicach jakiejś miejscowości na "B" Grzesiek pojechał w swoją stronę, a ja skierowałam się do Świętej Lipki (przy okazji tankując pod korek w jakiejś okolicznej wiosce).

Przyjechałam na miejsce zlotu, zakwaterowałam się, współlokatorki Oli jeszcze nie było, ale pojawiła się w zasadzie niedługo po mnie. Zeszłyśmy na kolację i piffko. I pointegrować się ze współzlotowiczami. Było miło i wesoło, co chwilę dojeżdżały nowe osoby, aż w końcu zrobiło się nas dobre kilkadziesiąt. Integracja poszła gładko, równie gładko poszły przygotowania do następnego dnia (podział na grupy, rozdanie koszulek itp.) A już najbardziej gładko wchodziły kolejne piffka/drinki. Tylu toastów za Gustawa chyba nigdy do tej pory nie wzniesiono :) (a przy okazji rano już każdy wiedział, że Gustaw to mój motocykl - "aaa, więc to jest Gustaw!")

Poranek nie był najgorszy, choć śniadanie o 7:30 w weekend to "jakieś nieporozumienie" :) W dodatku była lekka obsuwa czasowa, bo się panie z obsługi nie wyrobiły na czas. Potem brakło jajecznicy. Przynajmniej dla mnie ;) Ale i tak było OK i o 8:15 wszyscy już byli zwarci i gotowi do wylotu. A dzień zapowiadał się naprawdę intensywnie.

Na "pierwszy ogień" poszła Gierłoż i zwiedzanie Kwatery Hitlera "Wilczy Szaniec". Nasz przewodnik, pan Andrzej, "klasyczny motocyklista", świetnie opowiadał o tym co się wydarzyło.











































Później przejechaliśmy do Leśniewa, aby zwiedzić śluzy na Kanale Mazurskim.









Następnie przejechaliśmy do Węgorzewa, pozwiedzać cmentarz wojenny z okresu I wojny światowej.





Zgłodnieliśmy, więc skierowaliśmy się do knajpy w Ogonkach, gdzie czekał na nas obiad, kawka i herbatka.  Było trochę ciasno i trzeba było się umówić na sekwencyjne ruszanie rękami ze sztućcami, ale za to było mnóstwo śmiechu. Kotlety schabowe niektórych zmiażdżyły ilością panierki; mój był OK, więc nie marudziłam ;)

Po obiedzie pojechaliśmy zwiedzić Kwaterę Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych III Rzeszy w Mamerkach.









Nadszedł wreszcie czas na zjazd do bazy. Chyba  większość była już zmęczona, a  przed nami był jeszcze cały wieczór atrakcji. Powrót do hotelu upłynął na walce z deszczm padającym w poprzek. Było bardzo nieprzyjemnie. W dodatku pękła mi kurtka na szwie i myślałam, że bardzo przemoknę... Ale, o dziwo, przemokłam tylko trochę...

Wieczór zaczął się od wykładu Rafała na temat efektu prostującego i zmiany pozycji. Przy okazji wspomnę, że temat wykładów był znany już wcześniej i jak się kilku osobom pochwaliłam, co będziemy "przerabiać" w odpowiedzi dostałam "OK, pokażesz mi to w łóżku"... Ech... faceci... ;)


Potem przyszedł czas na wysiłek intelektualny i dwa konkursy - z wiedzy na temat przepisów ruchu drogowego (w tym wystartowałam) i z wiedzy ogólno-motocyklowo-zlotowej (tu wspomagałam siedzących obok).



Póżniej był grill, jeszcze więcej piffka, opowieści z wypraw (Turcja, Bałkany, Ukraina, Alpy... i potem jeszcze co tam się nawinęło). W międzyczasie Rafał dzielnie sprawdzał wypociny uczestników konkursu.


Sprawdził na tyle skutecznie, że w konkursie wiedzy o przepisach zajęłam drugie miejsce i wygrałam voucher na kurs bezpieczny. Jupi! Znowu się doszkolę. Ciekawe czy zrobiłam jakiś postęp od czasu kiedy byłam na tym kursie w 2010 roku ;) 
Koledzy, którym pomagałam w drugim konkursie zajęli trzecie miejsce :)

Imprezka trwała do "dobrze po północy". Niestety nie dotrwałam do końca, gdyż rano czekała mnie dłuuuga podróż na południe - do Krakowa.

Ranek nie rozpieszczał pogodą - było mokro i średnio przyjemnie.


Później pogoda się poprawiła i "na sucho" dojechałam do Krakowa po niecałych 7 godzinach jazdy (wliczając postoje). Chyba poszło całkiem nieźle :)

1 komentarz:

  1. Anakiny, czyli nowe gumy Gustawa miały w nazwie nr 2. ;-)
    To tylko tak w kwestii formalnej wspomniał o tym śp. leff. B-)

    OdpowiedzUsuń