wtorek, 2 października 2012

Lody włoskie 2012 - epilog

Włosko-lodowy epilog ś.p. leff

[Leff] Minęło 6 tygodni od czasu, gdy wróciliśmy z wypadu do Włoch, na lody. Kilka tysięcy kilometrów, przemierzonych wspólnie z Doodkiem mam w głowie do dzisiaj i zostaną tam na zawsze. Podróż była wyjątkowa. Miejsca, które znałem wcześniej, widziałem w pewnym sensie po raz pierwszy, bo widziałem je inaczej, bo towarzyszyła mi osoba o podobnych zamiłowaniach gubingowo-kulinarnych i… wyjątkowa. :) Świetnie jechało się nam razem. Rozumieliśmy się doskonale bez słów. Tak było już od pierwszego wspólnego wypadu do Gdańska, chociaż we Włoszech gadaliśmy jak najęci, przez co baterie interkomów gotowały się do czerwoności.

Doodek świetnie panuje nad Gustawem-Stanisławem i ma znakomitą technikę prowadzenia motocykla. Pod tym względem jej ustępuję, ale 21 KM więcej w mojej Giselle, pozwalało mi nadrobić jakoś te braki. Jechaliśmy równo, co nie znaczy, że powoli. Momentami jazda zamieniała się w zapierdalanie po zakrętach. Doodek poprzycierała but i podnóżek, odbiła się od stalowej bariery dzielącej drogę od przepaści, wyprzedziliśmy Porsche Carrera 911 skutecznie spowalniające nas podczas śmigania po winklach. Pompowaliśmy się endorfinami i adrenaliną, przemierzając setki kilometrów po górach z prędkościami znacznie przekraczającymi zakazy widniejące na znakach drogowych, a to wszystko w otoczeniu toskańskich pejzaży. Było wyjątkowo, było szybko, było tak jak powinno być, a może nawet lepiej. :)

Jednakże wyjątkowość wypadu na włoski but miała i nadal ma charakter wielowymiarowy. Nie zdecydowała o tym, bynajmniej, „szalona” idea, by jechać kilka tysięcy kilometrów i spróbować jak smakują włoskie gelato. Ludzie robią bardziej zwariowane i niesamowite rzeczy. Zaskoczyło mnie, ponieważ poznałem nowe smaki i zapachy włoskiej kuchni. Myślałem, że pod tym względem niewiele jest mnie w stanie zadziwić, to jednak uzmysłowiłem sobie, że tkwiłem w błędzie. Szukanie zagubionych knajp, omijanych przez turystyczną stonkę, ale zapełnionych lokalesami, było jednym ze znaków szczególnych, wyróżniających naszą podróż. Tatar z cielęciny z Weronie, bistecca alla Fiorentina w Cortonie, kanapki w Lucce…wspomnienie tych i nie tylko tych smaków zostanie we mnie tak, jak zostają w głowie smaki i zapachy z dzieciństwa: niepowtarzalne, nieuchwytne i kojarzone z czasem zupełnej beztroski. Tak, więc było wyjątkowo, bo wyjątkowe były kulinaria.

Gubing. Przyczyna wielu nieporozumień, tarć i kwasów znana chyba każdemu z nas, chociażby z wakacyjnych wypadów. Ileż to razy spieramy się o to, co zobaczyć najpierw, dokąd pójść, skręcić w lewo czy w prawo; ile znajomości przez takie duperele się rozpieprzyło…? Nie w naszym wypadku. Szlifowanie włoskich bruków, wychodziło nam tak samo naturalnie jak wspólna jazda motocyklami. Owszem były plany, żeby zobaczyć jedno, drugie i jeszcze coś, ale, i to kolejna wyjątkowa rzecz w naszej podróży, nie ciśnieniowaliśmy się. Oboje mieliśmy świadomość, że nie jesteśmy w stanie zobaczyć wszystkiego, a niewczesne pobudki uszczuplały czas, jaki planowaliśmy poświęcić na zwiedzanie. Wszystkie miejsca, których nie odwiedziliśmy, zgodnie podsumowywaliśmy stwierdzeniem, że będzie powód, by przyjechać tutaj ponownie. Wałęsając się „na czuja” uraczyliśmy nasze oczy niejednym obrazem, który zachwycił, zaskoczył, sprawił, że na naszych twarzach pojawiał się uśmiech.

Fotografia. Aparat odwiesiłem na kołku jesienią 2006 r. Moja wielka, nie do końca odwzajemniona, pasja, miłość i tysiące zrobionych zdjęć. Od 6 lat już nie fotografowałem, co najwyżej: pstrykałem. Sprzedałem lustrzankę i obiektywy. Zdjęcia „robiłem” tylko w głowie. We Włoszech Doodek latała z aparatem jak nakręcona, fotografowała absolutnie wszystko, co przyciągnęło jej uwagę. Ludzi i miejsca z nimi związane. „Lanszafty”, detale architektoniczne, artefakty, dziwnie powyginane korzenie drzew, a nawet korę wiązu dla jej faktury i barw. Przyglądałem się jej z boku i uśmiechałem pod nosem. Dziesięć lat temu miałem dokładnie tak samo. Wieczorami przeglądaliśmy fotki i wtedy musiał nastąpić we mnie jakiś przełom. Znów wziąłem aparat do ręki, by po raz pierwszy od lat FOTOGRAFOWAĆ. Dzięki Doodku. :)

Doodek. Po raz pierwszy widzieliśmy się w połowie czerwca w Bieszczadach, na Zlocie. Do głowy by mi nie przyszło, że niespełna dwa miesiące później będziemy mogli POZNAĆ się, a wyjazd do Włoch, na lody (w tym miejscu MS Word podpowiedział mi, że wyraz „lody” jest uważany za wulgarny ;)) był takim czasem. Przegadaliśmy ze sobą dziesiątki godzin. Były rozmowy o sprawach wesołych, zabawnych i trudnych. Były emocje: radość i beztroska, a czasami złość i żal. Był dym papierosowy… dużo błękitnego dymu... To wszystko sprawiło jednak, że POZNAŁEM drugiego człowieka. Nie tylko jego powierzchowność. Poznałem człowieka z krwi i kości, człowieka z duszą. Dziękuję Agata za ten wyjazd. Dziękuję za ten spędzony razem czas. Wyjątkowy czas.

Lody. Najlepsze lody są we Włoszech! :) Zaprzeczam stawianym przez Doodka tezom, jakobym jadł tylko śmietankowe. Próbowałem też innych: straciatella, orzechowych, ale faktem jest, że śmietankowe dominowały w moim menu. Przez tydzień zjadłem więcej lodów niż w ciągu ostatnich 10 lat. Z reguły brałem jedną szpatułkę, a Agata trzy. ;) Gdzie smakowały najlepiej? Trudno orzec. Zapamiętałem te w Sinalundze (czyżby atrakcyjna cena poprawiała smak? ;)) i we Florencji. Najgorsze: zdecydowanie w „najlepszej” lodziarni świata w San Gimignano.

P.S.
Giselle wciąż na sprzedaż… dostała gmole i aluminiową płytę pod silnik w miejsce dotychczasowej plastikowej. Doodek powzięła inne plany, więc moja Czerwona Ślicznotka nadal szuka nowego właściciela. :)

1 komentarz:

  1. Poprawka, ja brałam dwie gałki lodów. Zawsze. A że czasem dawali cztery, to inna kwestia...

    OdpowiedzUsuń