poniedziałek, 3 września 2012

Lody włoskie 2012 - Parkowanie po włosku i płatek miętowy

15 sierpnia 2012 - środa

Ciężkie okiennice w oknach sprawiają, że do pokoju wpada niewiele światła, więc znowu budzimy się "za późno". Tym razem koło dziewiątej. Od 9:30 czynna jest recepcja, więc niestety nie uda się "zabawić w czary" - zniknąć. Wykorzystujemy to, że mamy do dyspozycji ekspres do kawy - ja wybieram kapsułkę espresso, Leff jakąś inną, ale w sumie nie wiem jaką. Kawa jest całkiem niezła.

Powoli zbieramy graty i schodzimy uiścić umówioną wcześniej kwotę za pokój. Mamy nadzieję, ze za pokój, a nie od osoby. Uff, okazuje się, że jednak za pokój. Miły pan z recepcji pyta czy chcemy kawy - nie, dziękujemy, już się w tej kwestii obsłużyliśmy. Pytamy czy możemy zostawić na recepcji nasze bagaże na czas zwiedzania miasteczka - możemy, ale recepcja jest zamknięta od 12:00 do 16:00, więc jak wrócimy w tych godzinach, to raczej nie dostaniemy swoich rzeczy. W dodatku lepiej, żebyśmy przeparkowali motocykle spod ściany na parking, bo tu może się ktoś przyczepić. Że co? Że we Włoszech może się ktoś przyczepić do niekoniecznie prawidłowo zaparkowanego pojazdu? Niemożliwe. Ale dobra, postanawiamy jednak zapiąć bagaże na motocykle i odstawić je na parking dwadzieścia metrów dalej.

Na parkingu jest słownie: jedno_wolne_miejsce. W pełnym słońcu. Z braku laku... zostawiamy Gustawa i Giselle, ja przebieram się w easytony - po pierwsze podobno korzystnie wpływają na figurę ;) a po drugie jest trochę ciepło na zwiedzanie w butach motocyklowych, choć Leff jest twardzielem i butów nie zmienia. Może dlatego, ze właśnie niedawno je kupił i musi się nimi nacieszyć ;)

First things first - jest salon optyczny, więc trzeba go zwiedzić :) Leff w końcu kupuje okulary przeciwsłoneczne, a ja robię lans w stylu "Diabeł ubiera się u Prady". Okularki fajne, ale jakoś nie mam wolnych 200 jurków :)


Teraz czas na colazione. Tylko co tym razem na śniadanie? Przechodząc koło kolejnych sklepów i kawiarni Leff wpada na pomysł śniadania na bogato - "sami je sobie zrobimy". Tzn. zlecimy zrobienie super-kanapek. Z tuńczykiem, szynką parmeńską, serami, warzywami, oliwą. Ślinka cieknie na samą myśl. W okolicy znajdujemy nieczynną kafejkę - krzesła są przypięte łańcuchami do stolików (nasi tu byli?) ale nam to nie przeszkadza i rozpoczynamy ucztę. To najlepsze śniadanie do tej pory!



W międzyczasie podchodzi do nas grupka Rosjan pytając czy wiemy czy mogą tu zaparkować. Leff odpowiada, że jak najbardziej - to Włochy, tu w kwestii parkowania nie ma się czym przejmować.

Po śniadanku wyruszamy na prawdziwe zwiedzanie miasteczka. Zaczynamy od placu San Michele z okazałą katedrą.




Następnie kierujemy się w stronę Placu Napoleona. Wg wskazówek Polaka spotkanego wczoraj, idąc od Piazza Napoleone w kierunku murów znajdziemy TĘ lodziarnię. Na placu zatrzymujemy się na kawkę. Ja podziwiam korę drzew okalających plac. W mojej głowie rodzi się chytry plan - kiedyś będę miała moto w takim  malowaniu :)






W końcu trafiamy do lodziarni. Rzeczywiście wygląda obiecująco - założona dawno temu, z tradycjami, wybór lodów prawie nieskończony, a same lody... mmmmm... palce lizać :)






Nasza dalsza trasa biegnie wzdłuż... a raczej po murach miejskich - to piękne alejki, z których rozpościera się widok na "centrum" - miasteczko wewnątrz murów i tę nowszą część Lucci, poza murami. Spacerek jest w większości w cieniu drzew, więc upał nie dokucza za bardzo, a jedynie trochę.









Po przejściu mniej więcej połowy długości murów, tj po przeciwnej stronie miasteczka niż na mury weszliśmy, postanawiamy z nich zejść. Kierujemy się przez Piazza Anfiteatros w kierunku parkingu, gdzie smażą się nasze maszyny. Po drodze mijamy wieżę z drzewem "na dachu".





Dochodzimy do parkingu, ale postanawiamy jeszcze zaliczyć małą kawkę na głównym placu. Na kolejne lody nie mam ochoty, choć knajpka kusi :)




Wcale nie chce się stąd wyjeżdżać, bo miasteczko jest wyjątkowo przyjemne.W końcu jednak opuszczamy Luccę, gubiąc się nieco przy wyjeździe, ale bardzo szybko udaje nam się wrócić na właściwą drogę. Kierujemy się na San Gimignano. Po drodze zachwycamy się krajobrazem. Jest pięknie!!!






































Czas jednak nagli i mimo, że chcemy co chwilę zatrzymywać się na robienie fotek, nie możemy tego zrobić. Mamy w planie jeszcze dwa punkty programu do "zaliczenia". Zapowiada się dłuuugi dzień :)

W końcu na horyzoncie zaczynają majaczyć sylwetki wież San Gimignano. Wygląda to trochę jak Manhattan ze swoimi wieżowcami, tylko taki... średniowieczny :) Podobno każdy ważny człowiek, który się czymś wsławił, budował tu swoją wieżę. Jest ich teraz dużo mniej niż kiedyś, ale i tak ich ilość robi wrażenie. Postanawiamy podjechać jak najbliżej centrum. Stajemy tuż przed główną bramą prowadzącą do miasta. Kusi, żeby tam wjechać ;) Standardowo przypinamy kurtki i kaski do motocykli. Nie zmieniam tym razem butów, bo temperatura jest już znośna, tj jest bardzo ciepło, a nie upalnie. Rozpoczynamy gubing i poszukiwanie lodziarni. W sumie wcale nie jesteśmy głodni - dobre śniadanie i lody w Lucce skutecznie zapełniły nam brzuchy.






W końcu widzimy szyld mówiący, że mają tu najlepsze lody na świecie. Trzeba to zweryfikować! Jestem pełna, więc mogę skusić się "płatek miętowy" - biorę miętowe lody. Wybór nienajlepszy - smakują plastikowo i chemicznie. Leff też nie jest zadowolony ze swoich. Smak lodów "zabijamy" kawą. Też średnią. Ech...




Zwiedzamy dalej. Średniowieczne miasteczko pięknie wygląda o zachodzie słońca. Chodzimy labiryntem uliczek, pnących się w górę i w dół.









W końcu wspinamy się na mury, trafiamy do ogrodu gdzie kończy się jakieś przedstawienie - harfa, śpiew... Wychodzimy jeszcze wyżej i delektujemy się panoramą miasta i widokiem wież oświetlonych ciepłym światłem. Leff cały czas marudzi, żebym odsunęła się od krawędzi, bo jeszcze spadnę.











Powoli kierujemy się w stronę motocykli. Miasteczko również powoli pustoszeje z turystów, a lokalni dziadkowie zaczynają swoje zgromadzenie pod katedrą. Nawet toalety już są nieczynne. Jakoś chyba dam radę dojechać do Sieny :)



Motocykle stoją na swoim miejscu, wsiadamy na nie i jedziemy.

Do Sieny dojeżdżamy jak jest już ciemno. Ludzi jest full, gra muzyka. Stajemy na parkingu i rozpoczynamy procedurę poszukiwania noclegu. Pierwszy B&B - pełno. Drugi... trzeci... piąty... Brak miejsc. Co jest? Rzutem na taśmę dzwonimy do hotelu w pobliżu. Cena dziwnie niska - bierzemy. Podjeżdżamy do hotelu. Przeprowadzamy operację parkowania motocykli: wjazd przez przejście dla pieszych na chodnik, przejazd chodnikiem do bramy wjazdowej hotelu - bo ktoś ją zastawił samochodem, a następnie wparkowanie się tyłem na pochyły podjazd. Niestety Leff coś pokiełbasił ze swoją znajomością włoskiego i "sto coś" pomylił z "pięćdziesiąt coś". Ponieważ z noclegiem nie jest łatwo, przełykamy tę cenę. Okazuje się że wynajęliśmy ostatni pokój i już jest i tu "completo".

Hotelik jest bardzo blisko centrum, więc odświeżamy się i idziemy jeszcze na nocny gubing. Wkrótce okazuje się, dlaczego jest tu tyle ludzi i taki problem ze znalezieniem noclegu. Trwa Palio - festyn, którego historia sięga średniowiecza. Kulminacyjnym punktem jest wyścig konny dookoła głównego placu, który odbędzie jutro o 19:00. Niestety nas już tu nie będzie i go nie oglądniemy :( 

Uliczki, pomimo późnej pory, tętnią życiem. Część jest nawet "zabarykadowana" jakimiś bambusowymi płotkami - widać w środku stoły i generalnie jedną wielką biesiadę. Miasteczko jest kolorowe, udekorowane flagami z okazji trwającego festynu.



Siadamy na głównym placu, na którym jutro odbędzie się gonitwa. Zamawiamy mięsny zestaw przystawek i wino. Chłoniemy gwar, który jest dookoła, a Leff udziela mi kolejnej lekcji fotografii, tym razem w zakresie używania lampy błyskowej.









Spora ilość wina i zmienna topografia ulic (zwinęli bambusowe "ogrodzenia" i stoły!) sprawia, że zawodzi mój wewnętrzny kompas i robimy nadprogramowy gubing. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Leff znajduje 1 Euro :) Fajnie. Na szczęście. Nie mija pięć minut, a na schodach pomiędzy dwoma uliczkami znajduje... telefon komórkowy. Smartfon. Może jednak noc w hotelu nie wyjdzie tak drogo? ;) Zaczynamy uważnie patrzeć pod nogi, bo nie wiadomo, co jeszcze możemy znaleźć. Poza rozwaloną zapalniczką niestety nic już się nie trafia... 

Totalnie nie wiem gdzie jesteśmy. Muszę posiłkować się nawigacją GPS - mamy 18 minut spacerem do hotelu. OK. Już wszystko wiem. Po powrocie padamy z nóg po baaardzo dłuuugim dniu.

3 komentarze:

  1. To był bardzo długi dzien, ale też jeden z najprzyjemniejszych. Sporo nabladzilismy się po Sienie, ale tłumy były dzikie, a imprezy towarzyszące palio trwały non stop. Ciekawostką była kolacja zorganizowana na ulicy, na okoliczność której ulicę tę zamknięto dla turystów, włączając w to fanów gubingu z kraju leżącego nad Wisłą.;-) O:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam Cie Leffie ... to takie katharsis wybiorcze ! :D
      czekam na dalszy ciag waszej opowiesci z wyprawy na lody ! ksiezniczka zapowiedziala ze w poniedzialek bedzie :)

      Luc

      Usuń
  2. A idź pan :D we fiacie się zgubić :P W Multipli, to jeszcze bym zrozumiał, bo to nie wiadomo, gdzie ma przód, a gdzie tył, ale w Sienie? :P

    Logan

    OdpowiedzUsuń