poniedziałek, 17 września 2012

Lody włoskie 2012 - Siena palona

16 sierpnia 2012 - czwartek

Hotel Villa Liberty za tysiąc pięćset sto dziewięćset euro ma jedną kolosalną zaletę - śniadanie wliczone w cenę. I to naprawdę dobre śniadanie - kawka, soczek, tosty, owocki - czego dusza zapragnie. Zapłacone, to sobie nie żałujemy :) W dodatku można zjeść te wszystkie pyszności na świeżym powietrzu. Jak zwykle poranny czas gdzieś się rozpływa i wymeldowujemy się już po upływie doby hotelowej, ale na szczęście bez konsekwencji.

Upał jest niemiłosierny i nie bardzo nam się chce chodzić więcej niż ustawa przewiduje, więc obładowanymi motocyklami postanawiamy podjechać gdzieś jeszcze bliżej centrum. Niestety z powodu Palio ruch w Sienie jest mocno ograniczony. Tam gdzie chcemy jechać stoi wielki znak zakazu ruchu i pilnujący go carabinieri, ubrani w ciuchy od Armaniego. Leff tłumaczy, że my tylko chcemy dostać się "do miasta". Znak i barierka zostają przestawione, a panowie szerokim gestem ręki zachęcają do przejazdu i informują gdzie najlepiej żebyśmy zaparkowali - "o tam, w dole, proszę bardzo". Znowu okazuje się, że wszelkie zakazy we Włoszech są jedynie rekomendacją :)

Parkujemy motongi na parkingu dla motongów, przebieramy się i ruszamy na gubing, tym razem w świetle słońca. Miasteczko wygląda w sumie tak samo jak w nocy - co prawda kolory są inne, ale ilość osób na ulicach tak samo ogromna. Ciasne uliczki są piękne i urokliwe, ale niestety dzisiaj nie mają tylu skarbów co wczoraj - nie znajdujemy nic wartościowego.

























W jednej z uliczek słyszymy bębny i trąbki. Zaglądamy, a tam trwa parada i pokaz żonglowania chorągwiami - jeden z elementów całego święta.












Pokaz się kończy, parada idzie dalej, a my stwierdzamy, że najwyższy czas na lody. Są bardzo dobre - tym razem dobrze trafiliśmy.



Parada na ulicach przypomina mi o "folijce". Patent stary jak świat, ale tak jakoś mi się skojarzyło. Sprzedaję go Leff, a on natychmiast go wykorzystuje. Folijka z papierosów zatknięta na dwa place, którą się przykłada do ust i "śpiewa" brzmi jak megafon na procesjach. Leff wykonuje "Chwalcie łąki umajone" co przyprawia mnie o atak śmiechu, ból brzucha i oczy pełne łez ze śmiechu, czyli w skrócie niemalże zgon na ulicach Sieny. Niestety od tej pory patent z folijką będzie często wykorzystywany przeciwko mnie, powodując nawet, jak u psa Pawłowa, salwy śmiechu przy samym wyciągnięciu folikji a nawet przytknięciu nieuzbrojonych dwóch palców do ust... Ech, zasłużyłam sobie chyba na to...


Udajemy się na główny plac, gdzie raczyliśmy się winem wczoraj wieczorem. Niestety plac już jest zamknięty i wpuszczają tylko widownię wyścigu. Tłum jest straszny, ja tłumów nie znoszę, ale mimo wszystko wbijam się w niego, żeby zrobić kilka fotek.









Czas spadać. Powoli kierujemy się w stronę motongów, ale jeszcze wstępujemy na kawkę. W jakimś zaułku przy mniejszym placu udaje nam się kupić najtańsze jak do tej pory espresso. Jak zwykle wynajduję jakiś dziwny szczegół w otoczeniu - tym razem jest to smoczek na futrynie drzwi do lokalu....


Giselle i Gustaw stoją na swoim miejscu, wsadzamy do kufrów kupione przed chwilą cantuccini i vin santo, odpalamy motongi i ruszamy. Wyjeżdżamy z miasta. Krajobrazy znowu są piękne. Zapewne każdy z mojego pokolenia miał w dzieciństwie farby plakatowe Astra. Był tam jeden kolor o nazwie "Siena palona". Właśnie taki kolor mają Włochy w okolicy Sieny. Ciepły, ciemny żółty. Takie było moje skojarzenie. I jeszcze te winkle. Poezja! Choć nie zabrakło "typowo włoskich" akcentów, jak na przykład pojazd odkurzający drogę... szutrową... ;)






















Niekończącymi się zakrętami zmierzamy w kierunku Cortony. Po drodze stajemy w miejscowości Sinalunga. Taka tam wioseczka - kościół, ryneczek i kilka kamienic i ze dwie ulice. Jedna otwarta kafeja. Siadamy, zamawiamy dwie kawy, za które płacimy w sumie dwa eurasy. Na razie najtaniej ;) Zamawiamy lody - Leff "dla odmiany" śmietankowe (nie wiem, czy jadł jakiś inny smak podczas tej wyprawy), ja jak zwykle "jakieś inne" - tym razem orzechowe. Są przepyszne. Sinalunga nie brzmi dla nas zbyt włosko, więc wymyślamy co może to znaczyć. Od "sinych płuc" dochodzimy do "bez płuc" czyli "zapierające dech w piersiach". Pasuje. Widoki dookoła rzeczywiście takie są :)



Czas jednak nagli i jedziemy dalej. Miejscami asfalt jest straszliwie popękany - wygląda jakby był po trzęsieniu ziemi. Jedzie się paskudnie, bo szczeliny i koleiny są wzdłuż. Wolałabym żeby nie wpadła mi tam opona, bo mogłoby być kiepsko. Na szczęście nic takiego się nie przydarza żadnemu z nas.

Tuz pod wzgórzem, na którym jest Cortona chcemy zatankować. OK, jest stacja. Podjeżdżamy. Self service i self-payment. Może być. Ale okazuje się, że maszyna nie przyjmuje kart kredytowych ani płatniczych. Włoch z "obsługi stacji" i inni kierowcy coś chcą nam powiedzieć, ale nie bardzo łapiemy "osochozi". Generalnie, jak się zdążyliśmy zorientować, jest tak, że na stacjach tankuje się albo samemu, albo tankuje obsługa. Opcje różnią się ceną benzyny - z obsługą jest drożej. Ale żeby było "prościej" niektóre dystrybutory są przeznaczone do tankowania samemu, a inne do obsługi przez obsługę. Ale które są jakie to wynika najczęściej z karteczki na maszynce do płacenia informującej, że dla dystrybutora 1,3 i 4 nie ma możliwości płatności kartą... I ja się pytam jeszcze raz "osochozi"? Spadamy na stację obok. Sytuacja podobna. Nie mamy już chęci na zabawę w szukanie innej stacji. płacimy w maszynce banknotem 20 euro i tankujemy paliwa za 10 do każdego motka. Ech... czy Włosi muszą mieć wszystko takie popieprzone?

Wspinamy się do Cortony. Leff, który był tu 2 miesiące temu mówi jakie to niesamowite winkle wiodą na szczyt. Albo podjeżdżamy inną stroną, albo Leffe wspomnienia są lekko przekłamane, winkle były, ale takie "zajebiaszcze" to może ze dwa ;) Leff utrzymuje, że na pewno jedziemy inną drogą. OK, niech tak będzie :)



Parkujemy na placyku z zakazem wjazdu, obok innych motocykli. Skoro tu stoją, to na pewno zakaz nie obowiązuje. Idziemy główną uliczką i szukamy noclegu. Szybko znajdujemy B&B, dzwonimy, facet mówi, ze będzie za chwilkę. Czekamy, drzwi się otwierają i wchodzimy do... galerii? Okazuje się że to taki artystyczny B&B. Pan właściciel, mający wg mnie lekko miękkie nadgarstki, informuje nas, że tu mamy prywatne okno, a tu się je otwiera i zamyka, że tu mamy prywatny wentylator nad prywatnym łóżkiem i w ogóle wszystko jest "private". Dostajemy kod do fifirifi i vouchery na śniadanie do wykorzystania w jednej z dwóch knajpek.

Przynosimy bety z motocykli, prysznic i dawaj w miasto. Jest już wieczór, trochę zgłodnieliśmy i chodzi nam po głowie bisteca fiorentina. A co! Jedna knajpka - nie, za bardzo oficjalnie. Druga - ok, może być. Trzecia - nie, tu było średnio poprzednim razem i Leff nie poleca. W końcu trafiamy odpowiednie miejsce. Sami Włosi (więc jest dobrze skoro jadają tu lokalesi), kolejka na zewnątrz (czyli żarcie będzie świeże bo jest przerób), w środku dwie pełne sale. Ceny najniższe, bo najdalej od "centrum". Stolik może być za dwadzieścia minut. Rezerwujemy. Idziemy się powłóczyć po uliczkach. wspinamy się, gubimy i po dwudziestu minutach wracamy do knajpy. Czekamy jeszcze dobry kwadrans, aż w końcu dostajemy stolik. Zamawiamy steka, jakieś zielone dodatki, wino i wodę. Trochę czekamy, ale warto. Żarcie jest g-e-n-i-a-l-n-e! I mimo ogromniastej porcji, zjadamy całość. I doprawiamy cantuccini i vin santo. Ech. Niech mnie ktoś wytoczy!




Opasłe brzuchy coraz bardziej "chcą do domu". Spać. W mieście trwa festiwal tańców ludowych, więc nie odmawiamy sobie przyjemności popatrzenia na kilka występów.










Pomimo zmęczenia, po drodze do B&B stwierdzamy - a może jeszcze piwko? I idziemy do knajpy, gdzie przy piffku gadamy przez dobrą godzinę. Na pewno piwo jest dobre na trawienie :)



W końcu jednak udaje nam się wrócić do naszego prywatnego pokoju i zasypiamy zapominając włączyć prywatny wentylator...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz