środa, 29 sierpnia 2012

GS Trophy 2012

... okiem jedynej "prawdziwej uczestniczki" ;)

24-26 sierpnia 2012

Jak tradycja nakazuje znowu wyjechaliśmy nieco później niż planowaliśmy. Znowu trzeba było załatwić przed wyjazdem to i owo, na przykład wyczyścić łańcuch Gustawa (żeby można go było z powrotem upaprać piachem i innym badziewiem). W dodatku Leff chciał zamontować w Giselle dopiero-co-kupione gmole i osłonę pod silnik. Przykręcił tylko osłonę, gmole odpuścił. O 19:00 oddzwoniłam do Gadabout, bo widziałam, że dwukrotnie chciał się ze mną skontaktować. Zapytał gdzie jesteśmy - my jeszcze byliśmy w Poznaniu - bo on już na miejscu.

Pół godziny później wyruszyliśmy w kierunku Drawska, a konkretnie wyspy Sołtysiej na jeziorze  Lubie. Droga nie była szczególnie przyjemna - było po deszczu i spod kół bryzgały mokre strugi, które skutecznie moczyły nogawki. W dodatku robiło się ciemno, więc prędkość przejazdu spadła. Na jednej ze stacji benzynowych założyliśmy ciuszki przeciwdeszczowe - zawsze to jakaś ochrona przed przenikliwą wilgocią. Za jakiś czas, na kolejnej stacji wypiliśmy kawkę/czekoladę, pogadaliśmy z panem pracownikiem, który polecił nam drogę przez Kalisz Pomorski. Skorzystaliśmy z jego rady i droga okazała się nienajgorsza. Przejazd na miejsce okazał się "wegetariański" tzn. nie było przygód z miejscową fauną, choć spotkaliśmy na/przy drodze dwie sarenki, dwa liski i kota. Na szczęście żadne z nich nie chciało się przeprawić na drugą ani tym bardziej trzecią stronę drogi. Mieliśmy za to przygodę z lokalesem, który nie mógł się zdecydować czy chce czy nie chce przejść przez przejście dla pieszych - przed Leffem wchodził na pasy i cofał się dwa razy, przede mną kolejne trzy.

W końcu, po niemalże czterech godzinach jazdy, dojechaliśmy do Lubieszewa i usłyszeliśmy silniki. Ciepło, cieplej... Zatrzymaliśmy jednego motocyklistę, który poinstruował nas jak dojechać na wyspę: "tutaj w prawo i prosto - jak droga skręci w prawo to dalej prosto szuterkiem, potem w lewo i potem przez most pontonowy".


Przeprawiliśmy się na wyspę i zadzwoniłam do Gadabout - pił piffko w lokalnej knajpie. Dał nam znać, gdzie się rozstawił z namiotem i gdzie jest recepcja, żeby się zarejestrować. Zameldowaliśmy się, odebraliśmy koszulki, naklejki, gadżety i identyfikatory. Byliśmy zapisani do grupy "Adventure" (czt.  "średniej") na sobotnie zajęcia na poligonie, ale zmieniliśmy ją na "Turystyczną" (czt. "łatwą"), bo trochę było mokro, a opony w Gustawie i Giselle są generalnie szosowe. Może gdybyśmy mieli założone kostki...


Zaszliśmy na chwilkę do knajpy przywitać się z Gadabout. Okazało się, że siedzi tam jeszcze Adam - też z Forum (nicka nie pamiętał ;)) Przywitaliśmy się, pogadaliśmy dosłownie dwie minuty i poszliśmy rozstawić Trolla (czyli namiot). Po zakwaterowaniu poszliśmy do knajpki, ale Gadabout i Adam własnie wychodzili. Chwilkę pogadaliśmy jeszcze na schodach, po czym Leff i ja poszliśmy na piffko z sokiem malinowym. Potem szybko złożyliśmy się do spania.
Rano były standardowe procedury - mycie, śniadanko i pierwszy poważny rzut oka na teren na którym się znajdujemy - w nocy nic nie było widać ;)






Po śniadanku były ogłoszenia parafialne - czyli wszystkie niezbędne informacje dotyczące przejazdów po trasach, konkursów i pomniejszych eventów. O 10:00 zameldowaliśmy się forumową czwórką w miejscu zbiórki. Gadabout z GoPro na kasku - fajnie, będzie można się lansować do kamery ;)
Grupa turystyczna okazała się być dość spora. "Kupą" ruszyliśmy w kierunku poligonu w Drawsku. Raz gdzieś zgubiliśmy drogę, później był postój pod sklepem na kupienie picia i papieroska dla palaczy ;)

foto: Tomi66
Podregulowaliśmy zawieszenia na bardziej miętkie. Leff został zahaczony przez jakiegoś posiadacza dużego GSa, żeby mu pomóc w ustawieniu na "comfort". Wydaje mi się, że ilość naklejek na motku Leffa od razu nominowała go do kategorii moto-guru ;) Wszak w takim trochę lanserskim światku o pojęciu na temat motocykli decyduje ilość rozpoznawalnych logo na sprzęcie ;)

Przejazd po asfalcie był jak dla mnie za wolny ;) ale za to można było porobić jakieś wygłupy, zwłascza, że co jakiś czas ktoś robił nam zdjęcia. Leff koniecznie chciał "pier.olnąć jaskółkę" do obiektywu, co chyba nawet mu się udało ;)

W końcu wjechaliśy na poligon. Instruktorzy dali kilka ogólnych wskazówek jak jeździć. W sumie na oko wyglądało to tak, jakby wszyscy z naszej grupy byli nie lada wyjadaczami - GSy 800 lub 1200, ociekające gadżetami, często na kostkach, kierownicy ubrani idealnie pod kolor, niektórzy w stroje hard enduro wraz z kołnierzami na karki. Profeska pełną gębą. 
Zaczęło się dość łagodnie - ot taka zwykła jazda po nieutwardzonej drodze, trochę po łące. I pierwszy postój przy czołgach, gdzie zrobiliśmy sobie forumowe fotki.








Potem było już trudniej.Na pierwszych metrach jazdy po piachu zauważyłam, że większość grupy strasznie rzeźbi i nawet miałam na końcu języka jakieś głupie komentarze na ten temat w stylu "o, kostka się wywaliła" albo "mam kostkę i nie zawaham się jej użyć". Zupełniejakbym była jakaś lepsza ;) choć przyznam, że w czasie całego dnia wywaliłam się tylko trzy razy (raz tak po prostu, raz przez zapatrzenie się na Gadabout ;) i raz bo źle stanęłam i wiedziałam, że przez to mogę się wywalić (taka samospełniająca się przepowiednia)) i było sporo miejsc, gdzie ludzie polegli, a ja "robiłam" to bez mrugnięcia okiem. Generalnie jeździliśmy po każdym rodzaju terenu. Był piach, błoto, szuterek, trawa (i piękne wrzosy), kamienie, las i gałęzie, hopki, dołki, rowy, koleiny, kałuże i dowolne kombinacje wszystkich wymienionych :)





foto: Tomi66



Dla mnie najtrudniejsze były podjazdy po piachu. I kałuża - jako bariera psychologiczna do pokonania. Gdy pod nią podjechaliśmy, część grupy starała się ją ominąć przeprowadzając motocykle gdziec przez krzaki bokami. Jeden instruktor zdecydował się przejechać - dał radę. Mnie korciło, żeby też przejechąc, ale jakby mi się nie udało to "wstyd przed Ryśkiem". A nawet przed kilkunastoma Ryśkami, bo w grupie sami faceci... Pal sześć, że wszystko byłoby brudne i przemoczone, a Gustaw utopiony. Strach przed wstydem - to był mój demon do pokonania. Wszyscy już się przeprawili - większość obok kałuży, kilka osób przez. Zostałam tylko ja. Dostałam garść wskazówek co i jak, i...


...udało się. Oklaski, żółwiki z instruktorami i dzika radość ;) Dostałam nowy tytuł - "Pogromca kałuży". Pewnie wielu stwierdzi, że kałuża była banalna do przejechania, ale każdy ma swój Everest...

Czasami udało się stanąć na uzupełnienie płynów.





Około 15:00 dojechaliśmy na miejsce spotkania wszystkich uczestników GS Trophy. Zjedliśmy orzeszki popełniając "orzeszkowy melanż", wg napisu na opakowaniu.


Po chwili przywieziono obiad: grochówkę i pączki. Trochę przypomniało mi to historie opowiadane przez Pitera - "szwagra to be", jak to w wojsku w menu np na śniadanie potrafi pojawić się wędzona makrela i litr mleka lub kiełbasa śląska na surowo i kakao ;)



Chwilę poodpoczywaliśmy patrząc jak ci, kóry postanowili brać udział w jakichś konkursach (zapewne z grupy "Extreme") biegają po schodach z kołami (pewnie jakiś konkurs dotyczący zmiany koła w motku), a także obserwując zmagania w eliminacjach na przygotowanym przez organizatorów torze. W niedzielę miał się odbyć finał, którego zwycięzca pojedzie na GS Trophy do Ameryki Południowej. Na wszelki wypadek nie wystartowałam ;) 






Po obiedzie grupa turystyczna miała dwie opcje - jeszcze chwila jazdy po terenie albo manewry na placyku. Leff i ja musieliśmy wybrać trzecią opcję - wypad na stację benzynową, bo zaświeciła mi się rezerwa (nie zatankowaliśmy po przyjeździe - błąd!). Pojechaliśmy więc do Drawska na stację, ale jak wróciliśmy to nikt na nas nie czekał, mimo, że byliśmy umówieni, że wracamy. No cóż, nie pozostało nam nic innego jak pojeździć po poligonie we własnym zakresie, więc pokręciliśmy się jeszcze po piachu, zjazdach i podjazdach, kępkach wrzosów, mając nadzieję, że nie ma tu żadnych niewybuchów ;) Jak się potem okazało, grupa nas dostrzegła i nawet wysłała gońca, żeby ans sprowadził, ten podobno nas wołał, ale nie odnotowaliśmy tego w ogóle... Pojeździliśmy, porobiliśmy zdjęcia. Osłona pod silnikiem Giselle okazała się jej najczystszym elementem ;) a Gustaw juz nie przypominał tego czytego motka z rana, choc i tak dramatu nie było ;)









Stwierdziliśmy, że najwyższa pora już wracać, więc rozpoczęliśmy gubing w stronę wyspy. Dotarliśmy na nią bez najmniejszych problemów i wjechaliśmy na pontonowy most.





W bazie zaparkowaliśmy motki przy namiocie i niemalże od razu poszliśmy uzupełnić piffkiem stracone mikroelementy. 



Na kolację w menu był pieczony dzik z frytkami i tzatziki - pyszności. Leff stał w kolejce po jedzonko już kwadrans przed tym jak je zaczęli wydawać, żeby być pierwszym pierwszym, który zacznie jeść. Pomyślałam, że teraz znane przysłowie powinno brzmieć "głodny jak Leff" ;) Na scenie przygotowywała się jakaś kapelka na wieczorny koncert - próba dźwięku trwała ze dwie godziny i była bardzo obiecująca. 


Niestety później okazało się, ze chłopaki może grają fajnie, ale wokal kładzie sprawę. I w dodatku repertuar jest niedobrany do głosu (Dżem był jako taki, ale Wilki i Lady Pank to totalna porażka). Punktem kulminacyjnym wieczoru był pokaz sztucznych ogni - poczułam się jak w sylwestra. Leff natomiast nie był nimi szczególnie zachwycony... Później impreza chyba się rozkręciła (Leff i ja padliśmy), o czym świadczył duży GS którego w niedzielę rano zastaliśmy w knajpie. Może nie byłoby to dziwne, ale knajpa była na piętrze i prowadziły do niej zakręcone schody ;) 

Niestety z powodu sporej ilości kilometrów przede mną w niedzielę musieliśmy dość wcześnie wyruszyć i nie widziałam finałowych zmagań na torze. Wiem tylko, że miała liczyć się precyzja przejazdu (czas miał drugorzędne znaczenie), a uczestnicy mieli jechać dostarczoną przez organizatorów osiemsetką na szosowych oponach. 

W południe Leff i ja wyjechaliśmy z wyspy. Niestety Gadabout gdzieś zniknął i nie mogliśmy się na niego doczekjać, żeby się pożegnać. Adam co swego nicka nie pamiętał też chyba już wybył. Tym razem droga do Poznania zajęła nam 2,5 godziny. W drogę do Krakowa wyruszyłam przed 18:00 i o północy byłam już u siebie w domu.

Podsumowując - impreza może nieco snobistyczna i lanserska, ale bardzo się cieszę, że na niej byłam. Przede wszystkim odrobiłam lekcję z jazdy po piachu i pokonałam kałużowego demona. Dużo satysfakcji sprawiło mi to, że wszystko byłam w stanie zrobić na szosowych oponach, że nie było strat w ludziach i sprzęcie i że generalnie "dałam radę". Zwłaszcza, że byłam jedyną kobietą uczestniczącą w tym evencie jako kierowca :)

1 komentarz:

  1. Wiedz, że po przyjeździe z jakoby trasy Turystycznej okazało się, ze w trakcie instruktorom się znudziło i "przeczochrali" nas troche po trasie Adventure ;) więc tym wieksze gratulacje, zwłaszcza, ze nie na kostkach :).
    Tomi-Łódź-r1200gs

    OdpowiedzUsuń