piątek, 21 września 2012

Lody włoskie 2012 - Motocyklem na "Wawel"

17 sierpnia 2012 - piątek

Prywatne okno naszego prywatnego pokoju wychodzi "na ścianę" innego budynku i słońce nie daje nam żadnych wskazówek, czy jest wcześnie czy późno. Zegarki potwierdzają niestety drugą opcję - jest trochę późno... Jak zwykle... Zastanawiamy się, czy najpierw się spakować i wyprowadzić, czy pójść na śniadanie. I znowu druga opcja. Idziemy. Mamy do wyboru dwie knajpki realizujące vouchery. Pierwszej nie możemy znaleźć pod wskazanym adresem, więc wybieramy drugą. Zresztą, i tak nasz landlord ją polecał.Czyżby dzisiejszy dzień był "sponsorowany" przez wybór drugiej opcji? Śniadanko jest minimalistyczne - croissant i kawa.

Wracamy do naszego prywatnego B&B i pakujemy prywatne bety. Zanosimy je na prywatne motocykle - stoją tam gdzie stały, bez żadnych mandatów. Co prawda obok kręci się jakaś straż miejska, ale raczej pomaga odsuwać barierki odgradzające placyk żeby umożliwić wjazd kolejnym motocyklom, zamiast wlepiania mandatów za parkowanie na zakazie. No wreszcie normalne włoskie zachowanie!


Czas pozwiedzać Cortonę. Zaczynamy od wizyt w bankach. Leff koniecznie chce wymienić złotówki na euro. Banków jest kilka, wejście do każdego z nich przypomina śluzę na promach kosmicznych: trzeba nacisnąć guziczek, szklane drzwi otwierają się z sykiem (albo bez, ale "w głowie" na pewno słychać ten dźwięk). Osoba wchodzi do środka, naciska kolejny guziczek, drzwi się zamykają, a po chwili otwierają te "wewnętrzne", prowadzące do głównego pomieszczenia. Procedura wyjścia jest analogiczna. Podobno to zabezpieczenie przed zuchwałymi kradzieżami, jakie jeszcze nie tak dawno były bardzo popularne. Niestety złotówki są walutą niewymienialną. No cóż. Ustalamy że zrobimy wymianę między sobą.

Ruszamy na właściwe zwiedzanie miasteczka. W zasadzie robimy rundkę podobną do tej z wczorajszego wieczoru: Piazza della Repubblica i okoliczne uliczki. No i obowiązkowo lody w lodziarni, którą przyuważyłam dzień wcześniej. Jak zwykle wybieram jakieś ciekawe smaki: mascarpone z figami i sernikowe, a Leff tradycyjnie śmietankowe. W sumie są bardzo dobre, ale jakoś nie umiem rozróżnić smaków - jedne i drugie smakują "serowo".
















Udaje się nawet ustalić w jakiej knajpce jedliśmy wczoraj wyśmienitego steka (wczoraj nie zwróciliśmy nawet uwagi na nazwę): Trattoria Dardano. Nie ma jeszcze południa, a ludzie już czekają na zewnątrz na miejsca...



Dalszy etap gubingu, to męcząca wspinaczka w upale na samą górę góry. Jest tam kościół. I piękne widoki. Warto się spocić :)















Spokój miejsc jakie odwiedzamy powoduje, że zaczynamy czuć pewien smutek... Jest piątek, za dwa dni mamy być w Polsce, a Cortona to w zasadzie najbardziej wysunięty na południe punkt wyjazdu i zarazem punkt kulminacyjny. No cóż, trzeba korzystać z tego co jeszcze zostało...

Zahaczając o knajpkę na bocznej uliczce, gdzie zjadamy bruschetty, pijemy wodę, po małym piffku i kawce wracamy do motocykli. Krętą drogą zjeżdżamy ze wzgórza, popękanymi asfaltami kierujemy się do Florencji. Przez chwilę jest płasko, ale zaraz zaczynają się piękne winkle. Przed nami jedzie Porsche 911 na niemieckich blachach. Leff interkomem nadaje komunikat, że wreszcie będzie jakiś godny obiekt do gonienia na zakrętach. Niestety za chwilę słyszę jedynie coraz wymyślniejsze epitety. Rzeczywiście kierowca samochodu nawet odjeżdża nam na prostej, ale na winklach musimy hamować. Wyprzedzić go ciężko, ale jazda za nim to też nieporozumienie. Coś nie mamy szczęścia do sportowych samochodów na tym wyjeździe ;) choć porsche radzi sobie lepiej niż ferrari kilka dni temu. W zasadzie  to jesteśmy chyba strasznie zblazowani, bo ciągle komentujemy jazdę innych kierowców. Generalnie włosi jeżdżą jak idioci, co często powoduje, że musimy gdzieś się usuwać, gdy zza zakrętu wyłania się pędzący lokales, oczywiście ścinający zakręt, bo tak mu wygodniej. Leff nazywa takich "parówami" albo "paruwejro" (a może "paruweiro"? w sumie nie wiem jak się to pisze :) Tak więc facet w porsche też jest paruwejro. Siedzimy mu na ogonie i w końcu nas puszcza przodem! No pięknie, dwa małe GSy objechały "porszaka". Jest satysfakcja!

Zakręty wchodzą jak marzenie. Nadaję Leffowi komunikaty instruktażowe odnośnie obracania głowy w skręcie i widzę, że niektóre zakręty pokonuje lepiej, płynniej i szybciej. Ja też ćwiczę jazdę po prawidłowej trajektorii, obracanie głowy i zmianę pozycji. Skutkuje to przytarciem buta i podnóżka w lewym zakręcie :) Zdarza mi się to po raz pierwszy, więc się lekko wystraszam i hamuję. Efekt prostujący i lekkie wyjechanie z zaplanowanego toru jazdy. Rzucam parę przekleństw do mikrofonu, że nie opanowałam "strachu" i "dałam się wynieść", ale jednocześnie serducho wali mi z radości jak oszalałe, a paszcza śmieje się od ucha do ucha. Ha! Udało się! I to na zakręcie w lewo. Tym, który ćwiczyłam cały zeszły sezon, żeby go jeździć lepiej i odważniej, po tym jak dwa sezony temu lekko przeszlifowałam się na lewą stronę. W efekcie chyba teraz zakręty w lewo wychodzą mi lepiej niż w prawo, bo tych nie ćwiczyłam aż tak intensywnie... Dojeżdżamy na stację benzynową, ja w uniesieniu oglądam swoje buty i podnóżek. Pan z obsługi pyta czy czystko OK. Tak, jak najbardziej OK! Pełna radość, choć na zdjęciu tego nie widać tak bardzo...


Wjeżdżamy w prowincję słynącą z wyrobu chianti. Szutrową drogą zjeżdżamy w kierunku takiej jednej winnicy. Namierzamy właścicieli, który specjalnie dla nas przygotowuję małą degustację. Raczymi się winkiem, krakersowatą foccacią z oliwą i wpisujemy do "księgi gości". Decydujemy się na zakup kilku butelek chianti z 2010 roku. Ach jak przyjemnie :) la, la, la, la, la :)






Wyjeżdżamy z powrotem na drogę główną. Leff coś marudzi, że "odkręciłam" na tym szutrze, ale przecież nie jechałam więcej jak 60 km/h, więc nie wiem o co mu chodzi... no fakt, został w tyle, ale żeby od razu marudzić?

Wczesnym wieczorem dojeżdżamy do Florencji. Lądujemy w okolicy Mercato Centrale - "głównej hali targowej", parkujemy motki i idziemy coś zjeść. Tym razem stawiamy na tagiatelle: Leff wybiera opcję z pesto, a ja z pastą truflową. Do tego piffko.




Przy kolacji standardowo szukamy noclegu. Wszystkie B&B są completo. Leff mówi "raz kozie śmierć" i gdzieś dzwoni. Jest jeden wolny pokój. Cena? Nie pytajcie. Ale jest. W znakomitej lokalizacji, przy katedrze. Kilkaset metrów w linii prostej od miejsca, w którym się znajdujemy, ale GPS pokazuje 8 km do celu. Jedziemy. Błądzimy po uliczkach. Wjeżdżamy w kolejne opatrzone zakazem ruchu, ale z adnotacją, zę nie dotyczy dojazdu do hoteli. Czyli nas nie dotyczy. jak miło. O mało co nie wjeżdżamy na Ponte Vecchio, bo GPS gubi sygnał w gęstej zabudowie. W końcu kieruje nas na uliczkę zagrodzoną chowanym pachołkiem - motocykl się mieści, więc pewnie możemy tam wjechać. Na końcu uliczki dylemat - w prawo czy w lewo. Mówię "w lewo". Wjeżdżamy na plac. Przed nami Duomo. Generealnie wjechaliśmy motocyklami na odpowiednik Wawelu czy placu Św. Piotra w Watykanie. Leff wybrał nocleg w hotelu Duomo, vis-a-vis katedry.





Jesteśmy trochę spękani, bo na pewno nie możemy tu być razem z motocyklami. Leff idzie zameldować nas w hotelu i zapytać, gdzie możemy zostawić montongi. Ja zostaję "na czatach". Po chwili Leff przychodzi z mapką i pokazuje "tu jesteśmy, tymi uliczkami nie możemy jeździć (hmmm, większością właśnie przed chwilą jechaliśmy), parking jest tu (daleko) - co robimy?". Gryziemy się czy zostać w tym hotelu czy szukać czegoś innego. Mamy nawet plan, żeby wstawić motki w bramę kamienicy, w której mieści się hotel, ale jest tam trochę mało miejsca i boimy się, tzn. konkretnire ja się boję, że ktoś się doczepi. Tam gdzie stoją nie możemy ich zostawić... Postanawiamy wykonać jeszcze kilka telefonów. Udaje się dodzwonić w jedno miejsce. W słuchawce brzmi wesoły głos, który zapewnia, ze będzie u nas za 5 minut i zabierze nas do swojego B&B.

"Ciao, to ja Franco" - kurduplowaty Włoch wita nas szerokim uśmiechem i mówi, żebyśmy za nim szli. Tzn. jechali. "Mamy tu skręcić"? "Tak, tu za mną!". Ech. Jest to uliczka którą właśnie wjechaliśmy na plac. Jest jednokierunkowa... Parę metrów dalej Franco stwierdza, że się zmęczył i wsiada na Giselle. Za Leffa. Na tylnej części siedzenia co prawda podróżuje rolka z bagażem, ale Franco siada na niej. Więc jedziemy po uliczce, na której obowiązuje bezwzględny zakaz ruchu, pod prąd, z pasażerem, który siedzi na bagażu, w klapeczkach, bez kasku i nawiguje gdzie mamy jechać... Lepiej, żeby Franco był dobrym znajomym kogoś z carabinieri "w razie W". Podróż trwa kilkanaście sekund i pokonujemy kilkadziesiąt metrów. Parkujemy motki na parkingu i z bagażami wdrapujemy się na ostatnie piętro w kamienicy. B&B Novecento. Na początku jest śmiesznie, bo Franco nie ma klucza do bramy wejściowej i czekamy dobre kilka minut, aż jego żona, Japonka, nam otworzy. Franco nie zamyka się paszcza, nawija o wszystkim, prezentuje "fantastyczną łazienkę", uczy korzystania z kibla (nie wolno wrzucać nic poza papierem, bo inaczej się zatka i będzie to kosztowało 500 euro), informuje, że moskitiera jest tylko i wyłącznie elementem dekoracyjnym, na mapce zaznacza nam punkty warte odwiedzenia, inkasuje pieniążki za nocleg, poleca lodziarnię i knajpkę na lunch. Ustalamy godzinę śniadania i ulatniamy się do pokoiku. No, nie do końca, bo Franco nam dalej towarzyszy. Pokazuje, że jeszcze parę schodków wyżej jest taras, z którego możemy skorzystać. Fajnie. Franco znika, my bierzemy po piwku z lodówki i idziemy na taras. Mamy widok za milion dolców...






Na tarasie siedzi z nami para Szkotów sączących wino. Gadamy z nimi o różnych rzeczach - o tym, że mogą być nazywani Brytyjczykami, ale nie Anglikami, o sytuacji ekonomicznej w Europie, o urokach Włoch związanych z parkowaniem, ruchem drogowym i pobytem tu i teraz. Dowiadujemy się, że B&B, w którym jesteśmy, to jedna z 10 najlepszych miejscówek we Florencji - ze względu na taras na dachu z widokiem na katedrę. Po raz kolejny w dniu dzisiejszym drugi wybór okazuje się lepszy :) Szkoci znikają spać. My dopijamy nasze piffka i ustalamy, że lepiej będzie zwiedzić miasto jutro, a nie udawać się na nocny gubing. Idziemy spać - jutro ostatni dzień we Włoszech...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz