niedziela, 30 września 2012

Lody włoskie 2012 - Big wheels keep on turning

18 sierpnia 2012 - sobota
19 sierpnia 2012 - niedziela

Rozmowa działa oczyszczająco, choć jest trudna. Humory się nieco poprawiają, nawet pojawiają się jakieś uśmiechy, więc pakujemy się na motocykle, parujemy interkomy i ruszamy "do domu". Żeby nam się tak chciało jak się nam nie chce...

Postanawiamy Włochy przelecieć drogami lokalnymi, na autostrady przyjdzie pora w Austrii. W wyniku tej decyzji znowu wbijamy się w winkle, piękne krajobrazy, czas upływa, kilometry jakby wolniej. Nie mam takiego powera do pokonywania zakrętów jak zwykle miałam podczas tego wyjazdu. Zmęczenie? Rozkojarzenie? Smutek? Złość? Efekt rozmów? Trudno powiedzieć, pewnie wszystko po trochu.

Wyjeżdżamy z miasta. Leff jak zwykle przeklina lokalne parówy. Określenie "paruwejro" ewoluowało do "paruwetti" żeby było bardziej po włosku i kojarzyło się z Pavarottim ;)

Florencja zostaje za nami, my pniemy się w górę i w dół, po zakrętasach. Jest ładnie, więc chcemy cyknąć jeszcze trochę fotek. Zjeżdżamy na parking. Pstrykam fotki zza barierki. Leff jak zwykle nie może na to patrzeć - nie wiem czemu, w dół jest może półtora metra.




Nie chce nam się jechać dalej więc lenimy się na parkingu.


Nie jestem pewna czy nawet nie przysypiam, bo nagle widzę kowboja... Chyba jednak nie śpię, bo aparat fotograficzny też go widzi.


W końcu ruszamy dalej. Droga wije się pośród górek. Mijamy jakąś knajpę na rozdrożu i Leff informuje mnie, że był tu dwa miesiące wcześniej z  "dziewczętami", tylko podjeżdżali od innej strony. Zatrzymujemy się na szybkie foto. Świat jest piękny w zachodzącym słońcu...






Dziś na szczęście nie ma już znaków ograniczenia prędkości dla motocyklistów - poprzedniego dnia widzieliśmy znaki ograniczające prędkość do 70 km/h i "drugie" jednocześnie ograniczające prędkość dla motocyklistów do 50 km/h...Na winklach na których można było pocinać 80-90... Chamstwo i drobnomieszczaństwo. I niesprawiedliwość społeczna.

Jedziemy dalej, zapada już zmrok i zaczyna nam burczeć w brzuchach. Zatrzymujemy się w jakiejś knajpce. W TV lecą wyścigi motocyklowe, więc chyba dobrze trafiliśmy. Zamawiamy pyszne jedzenie i piwko. Plastikowy pierścień z wody mineralnej, wygięty w drugą stronę przypomina diabełka z różkami. I skrzydełkami? Ki czort? ;)





Leff zostaje lokalnym bohaterem - po restauracji lata szerszeń i sieje postrach wśród starszych pań przy stoliku obok. Na swoje nieszczęście obija się o wentylator na suficie i ogłuszony ląduje przy naszym stoliku. Leff spłaszcza go butem, a panie nie wiedzą jak mu dziękować. Wybawca! ;)

No dobra, nie chce się, ale trzeba się zbierać. Na zewnątrz jest już całkiem ciemno. Koło północy zatrzymujemy się na kawkę, colę, odpoczynek i tankowanie. Napoje kupujemy z baru na kółkach i spożywamy je przy dźwięku generatora prądu.


Jak się okazuje stanęliśmy w ciekawym miejscu - na 45 równoleżniku, co obwieszcza przydrożna tabliczka.


Mniej więcej na wysokości Wenecji podejmujemy decyzję, że wjeżdżamy na autostradę. Jest późno, a do domu daleko. Około czwartej czy piątej rano zajeżdżamy na stację benzynową - ostatnią we Włoszech przed granicą z Austrią. Nie mamy już siły dalej jechać - zmęczenie i alpejskie zimno dają się we znaki. Zajmujemy stolik w knajpce przy stacji benzynowej, podłączamy ładowarki do interkomów i sami uderzamy w kimonko. Tzn. Leff uderza skutecznie i przesypia 3 godziny. Ja nieskutecznie, przesypiam może pół w tym samym czasie.



 Posileni croissantami i kawą rozpoczynamy kolejny dzień. Około 8:30 jest już cieplutko i słonecznie - można jechać dalej.



Jestem wykończona. Podczas przerwy na obiadek na jakimś austriackim parkingu przysypiam przez 20 minut przy stole. Później stajemy gdzieś jeszcze na kawę i red bulla. Nie jest łatwo. Ale humory dopisują. Jacyś lokalni motocykliści żartują z nas, że w bukłaczkach na plecach to chyba wódkę mamy. Niestety, nie jest to prawdą...





W końcu dojeżdżamy do Bratysławy. Tam tankujemy, jemy, pijemy kawkę. Ja postanawiam zjeść ostatnie lody wyjazdu - jakoś w końcu trzeba zamknąć ten projekt. Zjadam Magnum Infinity ;)

Z Bratysławy autostrada prowadzi do Żyliny, niemalże pod samą granicę z Polską. Tuż przed Żylina dostaję totalnego kryzysu. Muszę się zatrzymać i przekimać, bo zasnę na motocyklu, a to nie byłoby wskazane. Zjeżdżamy na jakiś parking. Padam na trawie, z red bullem w ręku - nawet nie zdążam go wypić....


Po 20 minutach jestem zdatna do dalszej jazdy. W Żylinie robimy jeszcze krótki postój na stacji benzynowej o strategicznym znaczeniu :) i ruszamy w stronę granicy z Polską. Leff umawia się z Jarkiem, że jeszcze do niego zajedziemy. W końcu przekraczamy granicę. W Zwardoniu tankujemy i potwierdzamy wizytę w Bielsku. Koło 21:00 zajeżdżamy do Jarka i Gosi. Dostajemy sernik i kawę, zostawiamy cantuccini i vin santo. Dzielimy się wrażeniami z wyjazdu. jest miło i ciepło - mogę tu zostać ;)

Mamy jeszcze przed sobą prawie dwie godziny jazdy, więc nie siedzimy za długo gospodarzom na głowie. Rozważamy dwie opcje drogi - S1 + A4 albo 52 i Zakopianka. Jest późno i nie ma ruchu, więc nie ma sensu nadrabiać kilometrów jadąc przez autostradę i wybieramy drugą opcję. Jest zimno, czasami mgliście, ale moja termobielizna z merynosów daje radę. Grzane manetki dopełniają względnego komfortu. Nawet nie chce mi się spać. 

Do Krakowa dojeżdżamy około północy  Zauważam, że ostatnio wszędzie meldujemy się albo o północy albo o 5 rano... Ciekawe...

Dopiero teraz czuję jak bardzo jestem zmęczona, ale uśmiech nie schodzi mi z twarzy - kolejny wyjazd zrealizowany, w 100% udany, bez awarii, bez szkód, bez strat. 

Gdzie by tu teraz pojechać?

1 komentarz:

  1. Powrót był trudny. Nie tylko była to droga do domu, ale także powrót z fajnej wyprawy. Ostatni dzień we Włoszech dominował w sytuacje niczym wyjęte wprost z filmu D.Lyncha. Pamięta ktoś jeszcze taki serial "Miasteczko Twin Peaks"? ;-)
    Mieliśmy podobnie. Na niemal pustym parkingu pośrodku niczego, pojawia się niespodziewanie kowboj na koniu. Zastanawiam się czy to mamy wzrokowe, czy może film kręcą? Chwilę wczesniej wskazuję na niemal pionową ścianę kamieniołomu i informuje Doodka, ze tamtędy będziemy jechać. Prawie uwierzyła. ;-)
    Droga za Florencją była więc dziwna. Dziwna była kolacja z szerszeniem roli głównej,któremu wentylator uszkodził narządy lotu, a którego męki, ku uciesze starszych pań, skróciłem. Dalej, już w nocy, była dziwna przydrożna knajpa tuż przy 45 rownoleżniku (skojarzenia z "Zagubioną autostradą" były nie tyle oczywiste, co natrętne).
    Później jeszcze przejazd przez lagunę w okolicy Wenecji i wrażenie jakbyśmy byli na Key West na Florydzie. Ciepło, wilgotno ciemno, a tuż pod nami tylko woda...
    Był w tym wszystkim jakiś niespotykany czar, ale nie z bajki o dobrej wróżce tylko raczej podświadomie poszukiwałem, oczekiwałem pojawienia się złośliwego karła z filmu przywołanego na początku tego komentarza. Powrót był dziwny...nieunikniony i niechciany...

    leff ś+p

    OdpowiedzUsuń