Rano nie ma jogi, bo musimy wcześniej wstać i wcześniej wyjechać, żeby nadrobić kilometry z wczoraj. Niestety śniadanie, choć ustalone na 6:15, opóźnia się, bo Hindusom się raczej nie spieszy, a terminy traktują umownie, więc w efekcie zaczynamy jeść jakieś pół godziny później.
Kierujemy się do Losar. Dobrze, ze nie zdecydowałyśmy się na jazdę po zmroku, bo umknęłoby nam całe piękno drogi. Jednocześnie byłoby spore ryzyko jakichś niefajnych przygód, bo droga bynajmniej nie jest tu równym asfaltem.
Ruch samochodowy jest niemal zerowy, co pozwala jeszcze bardziej cieszyć się okolicą.
Brak wiatru sprawia, że poświęcamy chwile na zabawy z dronem i "szalejemy" po szerokiej dolinie.
W końcu dojeżdżamy do check posta w Losar, gdzie ekipa policyjna chce od nas naklejki, im więcej, tym lepiej. Fotki też są też obowiązkowe. A nas fascynują wielkie ćmy :)
Sama przełęcz, będąca granicą między dolinami Spiti i Lahaul, też jest urocza - zjeżdża się w bok drogi, alejką z flagami po bokach do skupiska stup. Oczywiście trwają tam jakieś prace budowlane, ale i tak jest pięknie. Z przełęczami w Indiach jest pewien problem, ponieważ tak naprawdę nie wiadomo jaką mają wysokość - wg polskiej Wikipedii Kunzum La ma 4551 m. npm. Tyle też jest na mapie mojego garmina. Znak na przełęczy, angielska Wikipedia, jak i kserówka z informacjami, jaką dostałyśmy przed wyjazdem mówią o 4590 m npm. A nawigacja pokazuje 4572 m npm. Być może każda wartość jest prawidłowa - 4551 na drodze, skąd odbija alejka, 4572 przy stupach i 4590 trochę wyżej, na wierzchołku pagórka. Zresztą, liczby to nie jedyny problem - pisownia nazw bywa również ciekawa i niejednoznaczna - to, czy coś jest pisane przez jedną literę czy przez dwie, przez "e" czy "a" - nie ma znaczenia. A w przypadku przełęczy, na której jesteśmy Kunzum = Kunjom = Kunjjam.
Wśród innych odwiedzających to miejsce robimy furorę naszymi spódniczkami i mamy wrażenie, że to jest dla nich dużo ciekawsze niż przełęcz. Nie ma to jak "awesome skirts" ;)
Z przełęczy zjeżdżamy serpentynami do niepozornego rozwidlenia. Tam robimy krótka naradę - możemy zjechać w bok, nad jezioro, i tu znowu kilka opcji nazwy, Chandra Taal (Chander Tall ? ;)) ale droga jest niełatwa - około 20 km w jedną stronę i jeszcze kilka km spaceru. Potem trzeba by wrócić do punktu, w którym jesteśmy i kontynuować jazdę, przez kolejne 50 km, jeszcze trudniejsze. Oczywiście podejmujemy wyzwanie - chcemy zobaczyć jak najwięcej, a poza tym twarde z nas babki, więc damy radę.
Niektóre odpuszczają w 2/3 drogi, kiedy woda majaczy na horyzoncie. Ale kilka dziewczyn idzie nad samo jezioro - w końcu po to tu przyjechałyśmy. I warto przecież rozruszać się trochę ;) Minusem spaceru jest to, że zajmuje nam trochę czasu. Jezioro jest na wysokości ok. 4300 m npm i czuć to w naszych skróconych oddechach. I w dodatku powrót do motocykli jest w dużej mierze pod górę ;)
Podczas przerwy Dewa i spółka naprawiają urwany podnóżek w jednym z motocykli - drewienko, drut i taśma McGyvera muszą wystarczyć.
Przed nami ostatnie 50 km. 40 trudne, ostatnie 10 po asfalcie. Ale jest pięknie. Jedziemy wzdłuż rzeki. Co jakiś czas dopływają do niej strumienie, które musimy przekroczyć. Niektóre dość łatwe, inne trudne, głębokie, z wartkim nurtem, większymi kamieniami blokującymi koła. Niektóre da się przejechać samemu (i idzie nam naprawdę bardzo dobrze), ale niektóre wymagają pracy zespołowej. I najcudowniejsze jest to, że nie ma Orlicy, która marudzi, że trzeba wejść po kolana do lodowatej wody, zamoczyć nogi i ręce i potem jechać w mokrych butach i rękawiczkach. Ja mam większy problem w jednej z rzek - w samym środku wskakuje mi luz i chwilę trwa zanim na nowo wrzucę bieg. Nie wiem czy to wartki nurt, czy muśnięcie dźwigni butem, czy jedno i drugie, ale tym razem ta wrzutka na luz trochę nabruździła. Zdarza się, że rzeka staje się drogą, a droga rzeką. Wszystko w otoczeniu pięknych gór, wodospadów. Chyba mam swoje "WOW!", po które tu przyjechałam.
W jednej z rzek ponownie pada Orsi - ten wyjazd jest jej pierwszym nieasfaltowym i pomimo, że radzi sobie naprawdę nieźle, to jak twierdzi, nie jest to coś dla niej. Wywrotka uszkadza jej rękę (po wyjeździe okaże się, że złamała palec), więc wsiada do auta serwisowego, a Dewa na jej moto. Ja zaliczam parkingowego paciaka gdy po zatrzymaniu rozglądam się na boki sprawdzając, czy zostało miejsce żeby w razie czego przejechał samochód. No i nie będzie czystego konta glebowego na wyjeździe ;)
Chwilę później jesteśmy już w naszym guesthousie w Sissu (Triveni Hotel). Zanim wchodzimy do budynku każda wypija po "zakrętce" Old Monka - dla zdrowotności. W końcu nie możemy ryzykować przeziębienia.
Wyzwaniem dzisiejszej nocy będzie wysuszenie butów - moje są tylko lekko wilgotne, więc suszarki do butów wystarczą, ale dziewczyny przenoszą gdzieś swoje obuwie do osobnego pomieszczenia, i tam podobno wyschną - okaże się rano.
Kolacja smakuje wyjątkowo dobrze, furorę robią warzywa, którymi absolutnie każda z nas jest zachwycona. Co ciekawe piw schodzi mniej niż zwykle. Oglądamy zdjęcia wszystkie jesteśmy w szoku gdzie dzisiaj byłyśmy. Dwie cudowne doliny, zapierające dech w piersiach widoki i tyle strumieni przejechanych w jedno popołudnie ile nie zaliczyłam przez wszystkie sezony do tej pory.
To sprawia, że o 22:00 wszystkie już smacznie śpimy, regenerując się po dniu pełnym wrażeń.
Przejechane: 198 km; Kaza -> Sissu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz