Całą noc leje i nie ma prądu. W efekcie ciuchy nie wyschły, a elektronika się nie naładowała. Ot uroki podróżowania. Dobrze, że chociaż w pokoju nie było zimno ani nie kapało nic z sufitu na głowę.
Standardowo zaczynamy dzień od jogi. Wczoraj miałyśmy cichą nadzieję, że uda się to na wielgachnym tarasie, ale jest mokro, więc rozkładamy maty w korytarzach, między pokojami. W wyniku ćwiczeń wymagających oparci stóp o ścianę każda z nas zdziera sobie lakier z paznokci, a na ścianach powstają kolorowe kreski. Ale wtopa...
Śniadanie jest klasyczne - czyli europejskie. Furorę robią smażone na głębokim oleju placki, które gdy są ciepłe są "spuchnięte" i smakują trochę jak mało słodkie pączki.
Pogoda się trochę poprawia, a my jesteśmy gotowe do drogi.
Zjeżdżamy serpentynami do Reckong Peo, najpierw na stację benzynową zatankować nasze enfieldy.
Potem wracamy kilkaset metrów, na posterunek policji, gdzie musimy wyrobić pozwolenia na dalszą jazdę. Zostawiamy motki na parkingu i idziemy do biura. Musimy wypełnić formularze. Potem musimy przejść do innego biura, 200 metrów dalej, gdzie... czekamy. Każdą z nas, pojedynczo wzywają do okienka, gdzie robią nam fotki. Pół godziny później wszystkie już jesteśmy obfotografowane, więc mamy jakieś dwie godziny wolnego czasu, zanim permity się przygotują. A zatem, ubrane w nasze spódniczki, idziemy "w miasto".
Zaczynamy od nalotu na sklep z lokalnymi czapkami, charakterystycznymi dla Doliny Kinnaur, w której jesteśmy.
Potem można iść dalej. Na środku ulicy jest jakieś zbiegowisko, uliczny show, którego nie rozumiemy - jakiś "znachor" i wrzeszczące dziecko pokryte keczupem czy inną "sztuczną krwią". Wokół pełno gapiów, ale to nie na nasze nerwy.
Jeszcze trochę łażenia, nudzenia się, zakupów, zajadania smacznych, choć lekko gumiastych ciastek zrobionych przez mamę Mata (a może żonę? nie pamiętam).
W południe mamy już swoje dokumenty - zwykły papier, na którym jest napisane to, co w paszporcie, trzy pieczątki i kiepskiej jakości fotografia o wymiarach 2 na 2 cm. A, mamy sobie długopisem dopisać numer rejestracyjny motocykla "gdzieś na permicie". U nas chyba bazgranie samemu po ważnym urzędowym piśmie by nie przeszło, ale tam, to inna historia.
Jedziemy wzdłuż rzeki. Wreszcie zaczyna być naprawdę fajnie. Pojawiają się jeszcze bardziej księżycowe krajobrazy, wodospady. Jest coraz bardziej surowo. Przy drogach stoi coraz więcej znaków i tablic z tutejszymi mądrościami dla kierowców (np. "Peep peep - don't sleep"). Jest też więcej wojska, posterunków i ciężarówek.
Na jednym z posterunków musimy chwilę zamarudzić, bo dokładnie sprawdzają nasze dane z pozwoleń z paszportami. Wjeżdżamy do doliny Spiti, miejsca "pomiędzy". Pomiędzy Tybetem a Indiami. Względy bezpieczeństwa powodują to całe zamieszanie z pozwoleniami. Indie i Chiny nie za bardzo się lubią, a my na pewno będziemy szpiegować na rzecz Chińczyków, więc przesadna biurokracja powinna ostudzić nasze ewentualne zapędy ;) Mat nas ostrzega, że od tej pory nie wolno kręcić żadnych filmów. No, chyba, że z ukrycia, wtedy jest OK.
W pierwszej mieścinie za posterunkiem zatrzymujemy się na lunch. Tradycyjny ryż z sosami. Słodkiego deseru, poza muchami, nikt już nie je.
Ruszamy dalej, ale po chwili znów stajemy. W sumie to z tego powodu stajemy co chwilę. Siku. Niby nic takiego, a już na pewno nic wartego opisywania, ale naprawdę to była istotna sprawa. Po pierwsze, pomimo upału i wypacania większości płynów, które wchłaniałyśmy wciąż sikałyśmy często i dużo. Powód? Aklimatyzacja do wysokości. Mózg, nakazywał wydalanie wody, żeby nie ulec obrzękowi, co jest jednym, z objawów choroby wysokościowej. Po drugie, chodziło o to jak - otóż na drodze nad przepaścią nie ma krzaczków, rzadko zdarzają się choćby głazy, za którymi można się schować. Faceci mają w tej kwestii sporo łatwiej. Dlatego też z pomocą przychodziły nam zarówno nasze motocykle, jak i spódniczki. No i oczywiście reszta koleżanek. Po kilku "sik-stopach" chyba żadna z nas nie miała oporu, żeby nasikać innym niemalże wprost pod nogi;) W końcu siła wyższa. Po jakimś czasie nasi mechanicy, gdy widzieli 10 motocykli parkujących na skraju drogi nawet nie podjeżdżali - zostawali 100 m za nami, dając nam tę odrobinę prywatności. Pewnie czuli się bardziej zawstydzeni niż my.
Droga idzie dość wolno, ze względu na prace na trasie, np. odstrzał kamieni, które spadały na drogę. Na jednym takim postoju jakoś nie dogadujemy się z robotnikami i zamiast poczekać, Ola przejeżdża bez zezwolenia. Hindusi panikują, ale na szczęście udało się wstrzymać prace i mogłyśmy wszystkie przejechać. Choć i tak połowa z nas, w tym ja, oberwała kamykami po kasku.
Oczywiście z zakazu filmowania sobie niewiele robimy. GaGatek coś tam kręci, przez co się zagapiłam i spadam na pobocze. Dobrze, że było ;) Tak samo jest, gdy widzimy znaki "strictly no photos" - widoki są naprawdę piękne, więc pstrykamy ile się da.
Wjeżdżamy w poczną drogę i zaczynają się szutrowe serpentyny. Po kilku z nich lokalesi nas zawracają, mówiąc, ze nie tędy droga. Może i nie, ale jest fajna.
Wracamy na "główną" i dalej jedziemy wzdłuż rzeki, asfaltem, potem asfaltowymi serpentynami. Anka zabiera autostopowicza z łopatą i podwozi go kilka kilometrów w górę.
Z Nako zjeżdżamy malowniczą drogą nad przepaścią.
Niecałe 30 km przed naszym dzisiejszym celem podróży jest kolejny posterunek z kilkoma służbistami w mundurach. Nie chcą pozwolić nam przejechać "na listę", którą mamy wydrukowaną ze wszystkimi naszymi danymi. Tę biorą tak czy inaczej, ale dane do wielkiej księgi wpisują ręcznie z paszportu. Trwa to wieki, a się ściemnia, więc naprawdę zależy nam, żeby jechać, a nie kwitnąć godzinę na check-poście. Im bardziej naciskamy, tym wolniej,. dla zasady, pracuje policjant. W końcu Mat wypracowuje kompromis - zostawiamy paszporty i listę i jedziemy. On zostanie, poczeka, aż spiszą dane , weźmie nasze dokumenty i dojedzie. Mimo tego jazda już jest mało przyjemna - zmierzch, szutrowa droga, która się pyli, droga bez barierek, ze zwierzętami i nieoświetlonymi pojazdami i pieszymi. Jedna z dziewczyn zalicza glebę, i nabija sobie na barku siniaka, który będzie jej towarzyszył do końca wyjazdu. TAGDB za to jedzie bez świateł, wciśnięta między dwa inne motocykle, żeby widziała cokolwiek, pomimo ego, że jak twierdzi "wszystko doskonale widzi". Ja jadę gdzieś na końcu zbierając cały pył spod kół motocykli przede mną. W dodatku zerwał się dość silny wiatr. Miasteczko jest już coraz bliżej, ale musimy przejechać jeszcze przez kilka przeszkód, np lekko zawalony mostek. No i oczywiście znaleźć hotel. Dojeżdżamy do Tiger Den już całkowicie po ciemku. TAGDB zgłasza brak świateł mechanikowi - okazuje się, że wszystko działa, tylko trzeba je włączyć ;)
Co chwilę brakuje prądu, ale na szczęście woda w bojlerze zdążyła się nagrzać po tym jak włączyłam go zaraz po przyjeździe, więc możemy się wykąpać w ciepłej wodzie. Kolację jemy w klimatycznej sali jadalnej, gdzie wchodzi się bez butów i siedzi na pufach na podłodze. Obsługa skacze dookoła nas w sposób, który jest co najmniej krępujący, donosząc nam to i tamto. Czasem głupio się czuję w miejscach, gdzie da się wyczuć echa kolonializmu. Biały pan i jego służba. Może przesadzam, i to zwykła uprzejmość gospodarzy dla gości w restauracji, ale jakoś te zgarbione sylwetki, brak patrzenia, pospieszne ruchy nasuwają mi takie a nie inne skojarzenie.
Wieczór rozkręca się w zasadzie po kolacji. W ruch idą Old Monki i (głównie hinduska) muzyka z komórki Mata. Jest wesoło - tańce, hulanki, swawole. Tak naprawdę większe zakwasy będę miała od śmiechu niż jakiejkolwiek innej aktywności. TAGDB, K8 i ja zamykamy wieczór, gdy wszyscy inni już grzecznie śpią.
Przejechane: 194 km; Kalpa -> Tabo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz