niedziela, 1 listopada 2015

Rumunia i coś jeszcze - Dzień 5 - Mało Pivy(a)

14 września 2015 - poniedziałek

Chcemy wyjechać wcześnie. Niestety śniadanie ma sporą obsuwę czasową. Kolejne opóźnienie powstaje w wyniku szukania i rezerwacji hotelu w Dubrowniku, gdzie chcemy dzisiaj dojechać.

W końcu ruszamy, ale nie docieramy zbyt daleko - czterdzieści kilometrów dalej stajemy na kawkę i podziwianie okolicy przy moście na Tarze.

Pogoda wreszcie jest piękna, można bez przeszkód napawać się tym wszystkim, co dookoła. Ostatnio nie miałam tu tyle szczęścia do słonka :)




Mamy jeszcze sporo jazdy przed sobą, więc ruszamy w kierunku Żabljaka. Droga wije się serpentynami, jest sucho i przyczepnie, można więc poćwiczyć pokonywanie zakrętów.

W Żabljaku postanawiamy zatankować. Trochę to trwa, bo stacja jest tam naprawdę maleńka. Ci "zatankowani" przejeżdżają na drugą stronę, pod apartamentowco-hotel, który nie jest oddany do użytku. Moja kolej. Zalewam moto paliwem, płacę, przejeżdżam przez jezdnię i... ha! tam nie ma zjazdu, tylko schody. Trzy na krzyż, ale są tak tajne, że nie widać ich ze stacji. Dodaję gazu, bo to w tym momencie jedyna słuszna decyzja - próba hamowania zakończy się glebą i "zawiśnięciem" na stopniach. Podjeżdżam do Rafała i Radka i widzę ich uśmieszki.Czyli bacznie obserwowali jak sobie poradzę ;) Dołączam więc do loży szyderców i obstawiamy kto jak sobie poradzi z tą przeszkodą. Techniki są różne, ale większość odpuszcza ;) Gdy już jesteśmy wszyscy zatankowani, zjeżdżam przez wysoki krawężnik w boczną uliczkę. Niektórzy wybierają tę samą drogę, inni łagodny podjazd bez niespodzianek.

Jedziemy w góry. Jest pięknie, jak zwykle. Na przełęczy - obowiązkowy postój na fotki. Ci, którzy są tu pierwszy raz są zachwyceni. Ci, którzy tu już byli - też :)





Obowiązkowo fotka a'la Wellman ;)


Zjeżdżamy w kierunku Plużine, omijając Trsa boczną dróżką. Od zeszłego roku niestety sporo się zmieniło, i, choć dalej uważam, że jest to jedna z najfajniejszych miejscówek noclegowych, to już nie jestem tam mile widziana... Mniejsza o to...

Zjazd serpentynami w kamiennych tunelach jak zwykle dostarcza emocji, ale też tak jak zwykle, widoki są nieziemskie.




Jest dość późno, ale nie możemy sobie odmówić przejazdu, choćby kawałek, kanionem Pivy w kierunku bośniackiej granicy. Dojeżdżamy do zapory. Garstka zapaleńców, ze mną na czele, zjeżdża jeszcze kilka kilometrów do kolejnego mostu. O ile w zeszłym roku  podczas wyjazdu obserwowałam nadmiar wody i podtopienia w tej części Europy, o tyle teraz wody jest tu jak na lekarstwo. Nie widać tego pięknego turkusu w dole...











Wracamy, zgarniamy resztę ekipy i jedziemy na południe. Po drodze stajemy w restauracji Pivsko Oko na jedzenie. Znowu chcemy wybrać to co wjedzie na stół najszybciej, ale wszystko ma podobny czas przygotowania.

Niestety, trzeba jechać. Przekręcam kluczyk w stacyjce, wciskam starter i nic... Tzn pojawia się na wyświetlaczu coś, czego nie chcę widzieć. EWS... Nie! Nie tu! Ten komunikat o problemie z immobilajzerem widziałam już raz, rok temu w Bieszczadach, ale wyłączenie zapłonu i ponowienie procedury załatwiło sprawę. Z dusza na ramieniu robię dokładnie to samo. Moto odpala bez zająknięcia. Ufff...

Możemy jechać. Mijamy Niksic. Uśmiecham się widząc po lewej stację benzynową, na której rok temu tankowałam i miło gawędziłam z obsługą.

Decydujemy się zboczyć z trasy i podjechać pod Monastyr Ostrog. Droga jest wąska, pokręcona i w ogóle mi nie wchodzi.. Jestem tak spięta, że na ciasnych agrafkach popełniam chyba wszystkie możliwe błędy. Zostawiamy motki na parkingu i w trzyosobowej grupie (bo reszcie się nie chce męczyć) wspinamy się sektami stopni schodów do klasztoru. Nie pozwolono nam wjechać na najwyższy parking...






Robi się naprawdę późno, a drogi przed nami jeszcze kawał. Ruszamy spod monastyru, ale spięcie mnie wcale nie opuszcza. Kierujemy się na Cetynię (Cetinje) i przez park Lovcen do Kotoru. Słońce zachodzi, a jestem tu pierwszy raz, więc niestety nie popodziwiam widoków. Coraz więcej stresu - koślawo przemierzam ciasne serpentyny. Ciemność w tym nie pomaga. W oddali widać Kotor... jeszcze tylko kilkadziesiąt agrafek i "jesteśmy na dole". Rzeźbię je jedna po drugiej, całkowicie bez przyjemności. Nagle słyszę w słuchawkach dźwięk przychodzącego połączenia. Nie spodziewam się telefonu od nikogo, więc może coś ważnego się stało. Odbieram. "Dzień dobry, dzwonię z Cyfrowego Polsatu i chcę Pani przedstawić naszą wspaniałą ofertę wybrana specjalnie dla Pani". W trzech żołnierskich słowach mówię Panu, że nie mam ochoty z nim rozmawiać. Jeszcze kilkanaście zakrętów.


Już prawie jesteśmy. Grupa zbiera się w całość. Ustalamy, że tankujemy i jedziemy na prom, bo objazd Zatoki Kotorskiej pochłonie zbyt dużo czasu. Ola rusza, ale gubię ją po kilku winklach. Nawigacja płata mi figla i skręcam nie tam gdzie trzeba. Zawracam, część grupy jedzie za mną. Nie.., chyba ta poprzednia droga była właściwa. Kur... nic nie widzę, nie znam trasy. Czuję jak dopada mnie bezsilność i złość. Ktoś przejmuje prowadzenie. Dojeżdżamy na stację benzynową i znowu udaje się zebrać całą grupę.  Ochrzaniam pracownika stacji, bo prowadzi  pogaduchy z jakimś swoim kumplem w samochodzie, przez co blokują miejsce przy dystrybutorze. Oj, chyba jestem naprawdę wkurzona tym wszystkim... Tankowanie, energetyk i można jechać.

Wąskimi dróżkami na nabrzeżu jedziemy w kierunku promu. Oli prawie cały czas świeci się światło stopu. Notuję w głowie, żeby jej powiedzieć, bo może coś jej się popsuło, albo po prostu tak trzyma nogę. Kupujemy bilety na prom, ale nie możemy wjechać, bo nie ma wszystkich. Prom już prawie odpływa. W końcu ostatni dojeżdżają i udaje nam się załapać na ten kurs.


Ostatnie kilometry i jesteśmy w Dubrowniku. Pod wskazanym adresem nie ma hotelu, który zarezerwowaliśmy. Chwilę trwa, zanim udaje się go zlokalizować. Wjeżdżamy na parking, a następnie właściciel prowadzi nas... w dół, na niższe piętra do pokoi. Okazuje się, że poziom ulicy to piętro piąte czy szóste, a my mieszkamy na trzecim i pierwszym, czyli kilka pięter "pod ziemią". Złość kipi we wszystkich. Zmęczenie, plus takie noclegowe niespodzianki. W dodatku w opisie pokoi wdarł się jakiś błąd i nie ma miejsc dla wszystkich... W efekcie ląduję w pokoju z Olą i Rafałem. Rafał śpi w kuchni a Ola i ja w jednym łóżku w sypialni.... Na domiar złego przy rozpakowywaniu motocykli strącam kask Rafała, który ten zostawił na siedzeniu motka. Widzę, że wizjer wyskoczył z mocowania, ale mam nadzieję, że samo mocowanie się nie uszkodziło... Porażka na całej linii...

Szybki prysznic i idziemy coś zjeść. Najpierw mamy plan wyskoczyć do starego centrum miasta, ale jest na tyle późno, że pewnie wszystko będzie zamknięte jak tam doj(e)dziemy. Decydujemy się więc na hotelową restaurację. Niestety - kuchnia jest już nieczynna, więc możemy dostać tylko piwo. Na pytanie o jakieś snacki i przekąski dostajemy odpowiedź w postaci zdziwionej miny kelnera i słów "Snacki? przecież to restauracja!" Pozostają nam więc kalorie w płynie. Ktoś zgłasza się na ochotnika i idzie poszukać jakiegoś sklepu. Po jakimś czasie wraca z przekąskami, więc mamy ucztę popcornowo-krakersową. Piwo okazuje się najdroższym drinkiem podczas wyjazdu - w przeliczeniu - jakieś 17 złotych za kufel. No ale - kto bogatemu zabroni ;)

Imprezkę kończymy na balkonie jednego z "apartamentów". Nie balujemy jednak zbyt długo - jutro kolejny dzień wypełniony po brzegi jazdą...


Przejechane: 416 km



1 komentarz:

  1. Też w tym roku zrobiliśmy podobną trasę... i byliśmy zachwyceni. jest co wspominać.
    http://szerokadroga.pl/?p=1726

    OdpowiedzUsuń