niedziela, 17 maja 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 13 - Drugi dogoński trekking

22 stycznia 2015 - czwartek

W nocy bardzo mocno wieje. Drobne ziarenka piasku wciskają się wszędzie. To mnie budzi - i dobrze, bo trzeba pochować elektronikę, która jest na wierzchu... tablet, aparat fotograficzny, power bank, telefon, kable... Przeciągam materac pod przeciwległy "murek", bo tam mniej zawiewa (a przynajmniej tak mi się wydaje) i ponownie kładę się spać.

Rano niespiesznie wstajemy na śniadanie. Dla odmiany - placki z miletu z dżemem. Ale że jest go mało, trzeba sięgnąć do własnych zapasów - Andrzej przynosi jakąś konfiturkę, która tu z nim przyjechała.

Kostek jednam ma flaka w przednim kole, więc w porze śniadaniowej próbujemy dogadać jakiś serwis, ale, jak to tutaj bywa, nigdzie nikomu z niczym się nie spieszy. W sumie racja, są wakacje, a my dzisiaj znowu więcej kilometrów zrobimy na nogach niż motocyklami. W końcu pojawia się lokalny magik z odpowiednim sprzętem i naprawia dętkę. Jest w niej mała dziurka. Pewnie wczoraj, podczas jazdy po piachu na zmniejszonym ciśnieniu wpakowałam się na jakiś kamień, co w sumie trudne nie było.





Posileni, czekając na rozwój wydarzeń, kupujemy lokalne wyroby na pamiątki. Ostro negocjujemy hurtowy zakup dogońskich czapek i innych pierdółek - ozdóbek, biżuterii, czy pięknie zdobionych dogońskich mieczy.






Moja poparzona ręka nie ma się najlepiej - spod bąbla wyszło różowe mięsko, a wszechobecny "brud" chyba gojeniu ran nie służy...

OK. Kostek zrobiony, wszyscy względnie zebrani i gotowi do jazdy - wsiadamy na nasze rumaki i jedziemy na kolejny trekking.




Znowu nabijamy kilometry pieszo. Wspinamy się ukrytą ścieżką w głąb skał. Jest ciepło, męczymy się dość łatwo. A tymczasem lokalna grupa kobiet z wiaderkami na głowach pokonuje tę trasę lekko i sprawnie, najpierw nas wyprzedzając, a potem zostawiając daleko w tyle. Taaa...








Docieramy na szczyt, gdzie rozciąga się płaskowyż.




Jeszcze chwila i jesteśmy w kolejnej dogońskiej wiosce "w środku niczego". Zwiedzamy ją,  apotem robimy przerwę na fotki w najwyższym jej punkcie.




















Uwagę wszystkich przyciąga pracująca przed jedną z chat dziewczyna. Bardzo ładna.



Jest misja - dotrzeć do niej! :) Gdy jesteśmy obok chaty jej maka (?) częstuje nas orzeszkami ziemnymi. Pyszne, świeże, niesolone. Mmmm... Pytamy, czy możemy wejść na podwórko. Możemy. Wchodzimy. Chłopaki proszą o możliwość zrobienia sobie zdjęć z dziewczyną. Jest zgoda, ale... nie w tym "roboczym" stroju - musi się przebrać. Trwa to krótką chwilę i... aparaty idą w ruch. Fotkę robi sobie każdy. Ja też, a co!





Strój dziewczyny jest uroczy - ma piękne kolory, które mnie urzekają no i jest tamtejszy - autentyczny i tradycyjny (i nieważne, że wzór przedstawia motyw bożonarodzeniowy ;) a jesteśmy w muzułmańskim kraju!). Pytam, czy mogę taki przymierzyć - mogę - ten sam. Jest lekko spocony pod pachami, ale w ogóle się tym nie przejmuję ;) Zakładam go na siebie - nie leży idealnie, bo jednak mam zupełnie inną budowę niż typowa kobieta stamtąd, ale i tak mi się podoba. Jeszcze tylko zawiązanie tego czegoś na głowie i tadam!




A może by go kupić? Pytam o cenę, zbijam i negocjuję. W końcu dochodzimy do kwoty, którą mogę zapłacić za taka pamiątkę. Strój ląduje u Buby w plecaku, pieniążki u matki dziewczyny i wszyscy są zadowoleni.

Idziemy, bo czas nagli, a przed nami jeszcze kawał drogi.

W głębi wioski zatrzymujemy się jeszcze w jednym miejscu. Zjadamy zakupioną przez Bubę papaję (oczywiście nie dziwi mnie to, że tu smakuje inaczej niż te papaje dostępne w Polsce) i podziwiamy figurki robione z brązu przez lokalnego rzemieślnika. Ktoś tam nawet kupuje - są naprawdę ładne, ale ciut za duże, żeby je zabrać do motocyklowego bagażu... niestety...


Resztkami papai dzielimy się z wielkim żółwiem i rozpoczynamy zejście.



Najpierw są tylko skały, ale potem robi się zielono - trafiamy na plantację, głównie cebuli, ale też innych warzyw. Pracują tu głównie dzieci - noszą wodę z pobliskiej rzeczki i podlewają uprawy. Te mniejsze zajmują się zabawą.














Docieramy do motocykli i wracamy do wioski. Ponieważ jazda znowu mi "wchodzi" jadę pierwsza i na nikogo nie czekam. Wracam po śladzie z GPS - niby droga jest prosta, ale ma sporo odnóg, zwłaszcza w wioskach i nie chciałabym się zgubić :) Nagle ślad mi się urywa... no tak... w tamtą stronę włączyłam nawigację sporo za wioską... Kluczę więc między identycznie wyglądającymi glinianymi domkami, aż w końcu docieram do naszego hostelu. Zanim ruszymy w dalszą drogę chcę wziąć jeszcze prysznic. Gdy spod niego wychodzę, do hostelu docierają ostatni maruderzy z grupy... no to ich odsadziłam...

Granicę z Burkina Faso zamykają o 18. I w zasadzie nie mamy szans zdążyć. Zwłaszcza, że Neno złapał gumę i trzeba wymienić dętkę. Więc ustalamy, że zostajemy tu jeszcze na kolejną noc i dopiero rankiem ruszamy w dalszą drogę. Zjadamy obiad - spaghetti z sosem, a potem kupujemy kolejne pamiątki. Ja za mieszankę walutową (lokalne, eurocenty i złotówki) kupuję słonia do mojej kolekcji, szal i masło do masażu, a w prezencie dostaję bransoletkę :)

Krzyś znowu zabiera się za czynności serwisowe w swojej tenerce - trzeba naprawić jakieś śrubki, które się pokrzywiły przy transporcie na wojskowym pickupie i znaleźć prąd w jednym z gniazdek zapalniczki. A reszta tymczasem idzie zwiedzać wioskę - Buba prowadzi nas do swojego domu i opowiada swoją historię. Potem jeszcze chwilę się włóczymy.









Jak wracamy, to Krysiu oznajmia, że znalazł prąd w gniazdku usb - wystarczyło przekręcić kluczyk ;)


Wieczór spędzamy przy herbatce, bo jakoś wszystkie inne zapasy się pokończyły, a lokales, który pojechał do sklepu, chyba zaginął na placu boju bo od kilku godzin go nie ma.

SMSowo korespondujemy z Piotruszem, ustalając co i jak. Wiadomość od niego nie jest dobra "Jest źle, złamanie kości i zerwanie więzadła, konieczna operacja." Rozważamy miliony scenariuszy, ale jedno jest pewne - Piotrusz musi pilnie wracać do Polski. A co z jego motocyklem? Wszystkie motki musza razem wjechać do Maroka...

Pojawia się zaginiony kierowca z jakimiś napojami chłodzącymi, ale w zasadzie raraz wszyscy zwijają się spać. Nastroje jakieś takie pochmurne...


Przejechane: 14 km


1 komentarz: