środa, 27 maja 2015

Afryka Zachodnia 2015 - Dzień 17 - Splash!

26 stycznia 2015 - poniedziałek

Coś mnie w nocy męczy. Nie śpię za dobrze, co rzadko mi się zdarza, bo w końcu jestem świetna w łóżku - mogę spać godzinami... Poranne procedury startowe zajmują grupie więcej czasu niż zwykle, więc Krzyś i Piotr jada na pocztę, żeby wysłać w końcu pocztówki zakupione w Wagadugu. W końcu udaje się wystartować. Tam, gdzie wczoraj poległa trajka, dziś ja o mało co nie parkuję na czarnym mercedesie, który nagle i bez ostrzeżenia postanawia się zatrzymać. Zjeżdżamy na stację benzynową, gdzie dostaję lekkiego ciśnienia, i chyba nie tylko ja, bo goście z obsługi mają problem z prosta matematyką - nie ogarniają ile to jest 10000 (banknot jaki dostali) minus 5600 (kwota należna za paliwo i na wydanie reszty czekam całe wieki. Ale z drugiej strony rozumiem w czym rzecz - tu każdy podjeżdżający lokales tankuje za "pięćdziesiąt" - podjeżdża, daje banknot, za tyle mu wlewają. Tankowania "do pełnia" nikt tu nie uskutecznia. w Końcu ruszamy w kierunku granicy. ALe nie pierwotnie ustaloną drogą, tylko zjeżdżamy za znakiem wskazującym drogę do granicy z Mali. Trasa jest bardzo malownicza. I w połowie drogi kończy się asfalt i zaczyna zabawa.







Niestety po kilku kilometrach offu odpada mi kamerka zamocowana na kierownicy. Cofam się kilkadziesiąt metrów i znajduję ją  "w rowie". Mocowanie na kasku poległo jeszcze w Mauretanii, teraz ułamało się drugie jakie miałam... to oznacza koniec filmów i fotek z kamerki.


Natrafiamy na rzekę. Przejeżdżamy przez nią. Ale nie jeden raz - bawimy się w kilkukrotne przejazdy, ku uciesze lokalnej ludności, która ma chyba z nas większy ubaw niż my z tej całej jazdy. Oprócz dobrej zabawy ma to jeszcze jedną zaletę - woda fajnie chłodzi, bo upał dalej jest spory.






Jazda znowu mi wchodzi. W kilku miejscach muszę poczekać na resztę ;)



Kilkanaście kilometrów przed granicą znowu pojawia się jakiś asfalt i cywilizacja. Stajemy więc na jedzenie, bo pora zrobiła się obiadowa. Tym razem w menu jest smażona ryba i smażone w tym samym oleju banany i jakaś kasza. A do tego - przegląd napojów: kawa z mlekiem, bez mleka, piwo i lokalna cola.



Formalności graniczne po stronie Burkina Faso znowu są załatwiane całkiem sprawnie - dostajemy zieloną kartkę, którą następnie zamieniamy na różową, a w dodatku policja zaprasza nas do wspólnego biesiadowania - w ich menu jest ryż, kurczak i sos. Za to w Mali jest niezły burdel - nie wiadomo, co gdzie załatwić. W końcu znajdujemy jakiś ukryty i zupełnie nieoznaczony posterunek policji. Czekając na załatwienie papierologii suszymy ciuchy i buty, w których większość z nas ma wodę. Jeden policjant pyta chłopaków, dlaczego pozwalają mi prowadzić motocykl - to przecież nie dla kobiet. Ech, jak ja  "lubię" takie teksty...


Dostajemy z powrotem nasze dokumenty. No... prawie - gdzieś ginie mój dowód rejestracyjny. Jest lekka nerwówka, ale zguba odnajduje się w paszporcie Piotra - ktoś po prostu go tam wsadził wraz z jego dowodem.

Naprzeciwko posterunku policji jest żandarmeria - idziemy tam z Krzysiem i dokumentami, i w miarę sprawnie załatwiamy procedurę.

Kolejny etap - cło. Wyrabiamy papiery tranzytowe. Tym razem ginie dowód rejestracyjny Piotra, ale okazuje się, że celnicy odłożyli go gdzieś na bok wraz z innymi papierami.

Nie ma czasu do stracenia. Jedziemy do Bamako, tam mamy nocować, w hostelu gdzie zostawiliśmy Piotrusza. A ja już wiem, co mi nie dawało spać w nocy... Podświadomie wiedziałam, że popełniłam jeden błąd. Dość istotny. A teraz wiem to już świadomie... Rozplanowując powrót nie doliczyłam jednego 500-kilometrowego odcinka... w Afryce pokonanie takiego dystansu to ok. jeden dzień... I właśnie tego dnia mi teraz brakuje, żebym zdążyła na samolot do domu. Reszta ekipy ma loty późniejsze, ja miałam wracać razem z Piotruszem w najbliższą sobotę... Trzeba będzie się nieźle spiąć, żeby dojechać na czas... i liczyć, że nie będzie już żadnych przygód.

A'propos Piotrusza - jego noga okazała się złamana, więc musiał czym prędzej wracać do Polski, na operację. Przed wylotem zdążył jednak przeprowadzić casting na kierowcę, który wraz z naszą grupą dotrze jego motocyklem do Dakhli. Udało mu się wybrać odpowiedniego osobnika, spisać umowę i ustalić cenę za usługę... wg mnie zupełnie niemałą... Jak dziś dotrzemy do Bamako, to będzie więcej szczegółów.

Ciśniemy więc do Bamako. Po zmroku jazda robi się mocno nieprzyjemna - jest pył i dym od wypalania traw powodujące łzawienie oczu i do tego robale rozbijające się na wizjerze kasku. Ale udaje się dotrzeć do hotelu, pomimo małego zgubienia drogi już w samym centrum miasta.

Na miejscu jemy zasłużone burgery i oglądamy film na dużym ekranie, bo w ramach atrakcji dzisiaj jest kino plenerowe. Pojawia się też koleś od piotruszowego tematu Uzgadniamy szczegóły jutrzejszego wyjazdu. Dowiadujemy się, że kierowca nie je wieprzowiny i ma numer buta 43. I nie mówi w żadnym "zachodnim" języku poza francuskim. Damy radę.

A teraz - spać!

Przejechane: 550 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz