Budzimy się gdy jest już dość jasno. Nasza poranna krzątanina jest bacznie obserwowana przez lokalną ludność, przemieszczającą się wzdłuż drogi, przy której się rozbiliśmy. Z dystansu. Bezpiecznie. Nikt bliżej nie podchodzi. Tu nie ma nachalności, jedynie ciekawość. I życzliwość.
Dokładnie to obserwujemy podczas drogi do Bobo Dioulasso. Jest tu jakby więcej ludzi niż w Mali, nie mówiąc o Mauretanii. Kraj biedniejszy, ale "cywilizacja" jakby większa - wzdłuż drogi są knajpki, sklepiki, mnóstwo ludzi. Wesołych, machających, uśmiechających się, pozdrawiających na wszystkie możliwe sposoby. Chodzących, jeżdżących na rowerach o wielkich kołach. Zauważam, że "total" to synonim stacji benzynowej, a "michelin" - wulkanizatora.
Drogi są dość podobne do tych w Mali - też jest sporo progów zwalniających.Czasami droga ma offowy objazd, a na nim... też są progi zwalniające ;) Bramki płatnicze, które pojawiają się co jakiś czas zgrabnie i legalnie omijamy bocznymi objazdami, choć zdarza się kilka sytuacji, że przejeżdżamy "środkiem" i nikt nie zatrzymuje.
Przez Bobo Dioulasso, pomimo ponad czterdziestostopniowego upału przejeżdżamy całkiem sprawnie. Już chyba każdy czuje rytm jazdy po tutejszych miastach.
Kierujemy się do Banfory. Im bardziej się zbliżamy, tym bardziej zmienia się krajobraz. Jest soczyście zielono, wilgotno. Pola uprawne są nawadniane. Zupełnie inny klimat.
Na kemping dojeżdżamy około 14:00. Chyba nigdy tak wcześnie nie dotarliśmy do żadnego celu. Lokujemy się w klimatycznych glinianych chatkach i przy piwku ustalamy co dalej.
Reszta jedzie w wioskę. Skręca w polną dróżkę, mijamy budkę, gdzie uiszczamy opłatę i wtedy łańcuch zagradzający drogę magicznie znika za dotknięciem czarnej rączki. Parkujemy nad jeziorem, na specjalnym parkingu dla motocykli. Zrzucamy motociuchy i lokalny wioślarz prowadzi nas do łódki, którą odbędziemy podróż. Każda, która stoi na "przystani" ma w sobie litry stojącej wody... OK, będzie ciekawie. Wsiadamy do jednej z mniejszych, ale suchszych. chwile głowimy się nad optymalizacją rozkładu masy. Idealnie nie jest ale płyniemy. Żartując z całej niedorzecznej sytuacji, w której obrócenie głowy na bok powoduje przechył łódki dopływamy do miejsca gdzie są hipcie. I naprawdę są! A kątem oka widzimy też grupkę lokalesów: Faceta, jego laskę (ale chyba jakąś nieoficjalną ;)) i jeszcze jednego gościa - nie dość , że są w trójkę, to jeszcze mają większą łódkę. No tak, ale to ich był ten biały samochód na "parkingu"... Nasz wioślarz postanawia, że podpłyniemy trochę bliżej, a on jeszcze pohałasuje, żeby hipopotamy się wynurzyły. To działa, choć mamy trochę pietra, że jak się wkurzą i nas staranują, to będzie niewesoło.
Czas wracać. Jest fajnie, relaksacyjnie, popołudnie na jeziorze ma w sobie jakiś magiczny spokój.
Bezpiecznie lądujemy na brzegu. Chłopaki, z wyjątkiem Neno idą się jeszcze wykąpać w jeziorze. Ja odpuszczam. W tej wodzie mogą mieszkać jakieś stwory, a w chatkach na campingu są prysznice (tj wydzielone miejsce, gdzie można sobie przynieść wiaderko z woda i się umyć ;)). Relaksujemy się więc na parkingu.
A potem całą grupą wracamy po Huberta, bo mamy dzisiaj w planie kolejną atrakcję: McDonalds w wersji lokalnej! Jest szyld. Jest klaun (nawet na motocyklu). Jest menu. Jest hamburger. I frytki z prawdziwych ziemniaków. Oh yeah!
No cóż. Zwiedzając jeszcze kawałek miasteczka wracamy na kemping, gdzie chilloutujemy się przy lokalnym piwku. Jutro rano ustalimy co dalej....
Przejechane: 409 km
W tej Afryce jest mniejsze ciążenie, albo to sposób na oszczędzanie jednego buta - na każdym zdjęciu jedną nogę odrywa Ci od ziemi.
OdpowiedzUsuńKrzysiek. Mucha.
:) Ja chyba po prostu nie stąpam mocno po ziemi ;)
OdpowiedzUsuń