Rankiem zmierzamy do Ayoun, czyli tam, gdzie część grupy robiła nocne zakupy. Teraz widzimy, że okolica to piękne skałki (i nawet Neno miał pomysł, żeby w takich okolicznościach przyrody zrobić nocleg, ale jak wiadomo po ciemku trudniej się szuka, więc zadowoliliśmy się "czymkolwiek). Z drugiej strony widać, że jesteśmy blisko miasta, bo pobocza usłane są tonami śmieci. Może więc jednak dobrze, ze nocleg był ba bardziej "czystym" obszarze?
W Ayoun naszym celem jest stacja benzynowa. Jest. Jest nawet dystrybutor do benzyny, ale paliwa nie ma. Za to jest dostępne z beczki, za bagatela 1000 ugija czyli nieco poniżej 3 euro za litr. Ja odpuszczam tankowanie - mam odpowiedni zasięg do kolejnego miejsca. Ci, którzy nie mają - kupują paliwo z butelek, albo tankują z kanistrów i butelek to, co zakupili na poprzedniej stacji.
Jedziemy w kierunku miejscowości Nema. Może tam się uda zatankować. Nie, tam się musi udać zatankować...
Przed Timbedrą jest check-post. Tym razem sprawdzanie trwa dłuższą chwilę, bo fiszki to za mało. Musimy się kolejno odmeldowywać w policyjnym namiocie, gdzie dokładnie sprawdzane są nasze paszporty. W moim policjant nie może znaleźć pieczątki wjazdowej do Mauretanii. Rzeczywiście - mój paszport ma już tylko jedną pustą stronę, więc wyłowienie właściwej pieczątki z całego gąszczu innych może być problematyczne. Ale udaje się - w końcu wjechałam tu legalnie ;)
Przed Nema jest kolejny check-post. Tu dostajemy konwój, który nas odstawia na posterunek policji w mieście. Tam dokładnie sprawdzają nasze dokumenty. Niestety niespiesznie, bo jest przerwa na modlitwę i jedzenie. W takim razie my też korzystamy z chwili "wolnego" - przy posterunku jest studnia, którą trochę osuszamy - robimy jedzenie, mycie, tankowanie kanistrów, żeby była woda techniczna na wieczór.
Powoli myślimy o tym, żeby ruszyć w kierunku granicy (Adel Bagrou) i do Nara w Mali. Ale, ale, nie tak szybko - Krzysiek ma flaka w przednim kole... Tak więc on - do wulkanizatora, a my na stację benzynową (tak, jest tu!). Poruszać się możemy w towarzystwie uzbrojonego policjanta, więc z obstawą tankujemy. Ja biorę 10 litrów. Do Mali już nie jest tak daleko, a tam paliwo jest bezproblemowo dostępne.
Robimy też zakupy w lokalnym sklepie - oczywiście w asyście. W sklepie obsługuje jakiś dzieciak, pewnie syn właściciela. Policjant pomaga mu w obsłudze nas, pilnując, żeby ceny były takie jak dla lokalnych, a nie zawyżone "dla białych". Po chwili przychodzi właściciel sklepu i robi rozróbę. Są krzyki, niemiła atmosfera, policjant chyba dostaje po uszach, a kolejne osoby (w tym ja) za zakupy płaca już dwukrotnie wyższe kwoty. Heh, bywa. This is Africa. Tu jest drogo...
Czekamy na Krszysia. W końcu przyjeżdża i opowiada historię naprawy gumy. Wiecie jak się w Nema łata dziury? Robiąc kilkanaście kolejnych! Naprawa dętki polegała na jej... zaszyciu. Potem była oczywiście "wulkanizacja na gorąco" - za pomogą kleju, łatki i podpalania (i tak kilka razy). Niemniej jednak patent ciekawy... Ciekawe ile wytrzyma ;)
Po kilkunastu kilometrach jednak zaczyna być tak, jak miało być - szuterki, piaski, generalnie off.
Popołudniowe słońce daje się we znaki - jest bardzo ciepło. Kostek marudzi. Coraz częściej traci moc i staje. Jazda zaczyna być coraz trudniejsza, bo ciężko się jeździ po piachu, kiedy nie ma pełnego zaufania do manetki gazu i tego, ze jak potrzebuję mocy, to ją bezproblemowo mam. Po jakimś czasie Kostek porusza się jedynie o maksymalnie sto metrów i gaśnie. Krzysiek wsiada na niego i robi testy - to samo. Generalnie jesteśmy w środku niczego, kilkadziesiąt km od najbliższej cywilizacji w każdą stronę, powoli robi się coraz później. Nie muszę chyba wspominać jaki mam poziom wkurzenia i co mi się kotłuje w głowie i jakie plugawości cisną na usta.
Jedno jest pewne - ja dalej nie pojadę.Postanawiamy, że na dziś to już koniec jazdy. Jedynie zbaczamy trochę w bok, żeby nie stać "na drodze". Tam rozbijamy obozowisko - pierwszy raz przed zmrokiem, więc niektórzy śmieją się, że po raz pierwszy widzą, jak wyglądają ich namioty ;)
Rozpoczynamy akcję serwisową. Telefon do przyjaciela (zasięg jest tylko jak wyciągnę rękę do góry ;)), tęgie głowy, eliksir z rotopaxa... Generalnie problemem wydaje się być filtr paliwa - wiedziałam, że nie jest pierwszej świeżości, ale niestety nowy nie dotarł przed wyjazdem. Przepłukanie go może niewiele dać, więc, po konsultacjach z kompetentną osobą, zapada decyzja, że go przetniemy. To znaczy jego jedną warstwę, bo jest to taka "poduszeczka", która ma na zewnątrz gęstą siateczkę,a wewnątrz trochę rzadszą. Niestety filtr jest umiejscowiony na końcu pompy paliwa, która jest zanurzona w baku, więc to operacja na mocno otwartym pacjencie... Mamy tylko nakaz zrobienia tego w maksymalnie sterylnych warunkach... Tak... jasne... jest środek pustyni, spore zapylenie, jest już ciemno... Będziemy się starali...
Skład zespołu operacyjnego to:
prowadzący operację: prof dr hab Krzysztof
pielęgniarka: Agata,
konsultant: dr Piotrusz,
dokumentalista: Neno,
i Ci, co to narzędzia (i narządy) w alkoholu dezynfekowali: Andrzej, Hubert i Piotr :)
Zdejmujemy akcesoryjny bak, żeby było więcej miejsca (poparzam sobie rękę o gorącą rurę...), odkręcamy uszczelkę trzymającą cały zestaw pompy, wyciągamy ją i filtr, wielką strzykawą odsysamy paprochy z pełnego baku - trochę ich się tam zebrało, w jednym miejscu, więc idzie w miarę sprawnie. Krzyś najpierw dokładnie (tzn na tyle na ile się da) czyści filtr, przepłukując go paliwem, a potem wykonuje cięcie na filtrze - ogląda i mówi, że trzeba było naciąć inaczej... Jednak filtr "w środku" wygląda inaczej niż nam się wydawało patrząc z zewnątrz... Ups... Błąd naprawiamy jakimś super glue i powstaje kolejne cięcie, tym razem prawidłowe.
Przejechane: 352 km
A moją uwagę zwróciły żywo czerwone paznokcie w idealnym stanie. Super.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia.
Krzysiek M.(Biel motogp).
oj, tu już stan był coraz mniej idealny ;) będzie to widać w kolejnych dniach ;)
Usuń