Poranek pod wydmą, na której dzisiaj widać ślady wczorajszych zmagań chłopaków. Za dnia wygląda to nieco inaczej, niż wieczorem. Może szkoda, że nie wbiliśmy się jeszcze trochę dalej, ale tam z kolei jest mnóstwo grząskiego piachu, więc pewnie wjeżdżanie tam po ciemku nie skończyłoby się dobrze. Słonce wstaje leniwie, my też jakoś tak niespiesznie. Jest dość chłodno - czy to na pewno Afryka?
Rozpoczynamy procedurę startową - jedzenie, pakowanie, porządki, ogarnianie zniszczeń powstałych w nocy. Mam strasznie zapchane zatoki, a oczy łzawią mi tak, że leje mi się z oczu ciurkiem po policzkach. Już wiem, czego (oprócz kremu do rąk) mi brakuje - jakichś leków przeciwalergicznych. Dopiszę do listy na kolejny wyjazd.
Znowu z lekkim poślizgiem opuszczamy miejsce noclegu. Oj, trzeba wprowadzić większa dyscyplinę poranną. Niektórzy maja problem z wyjazdem na drogę, bo trafiają na miękki piach, ale generalnie wyjeżdża się jakoś łatwiej niż się tu wjeżdżało.
Zbliżamy się powoli do Nawakszut. Neno proponuje zwiedzenie jakiegoś punktu z boku drogi. Po dwustu metrach zatrzymują nas uzbrojeni żołnierze i każą zawrócić. Bez dyskusji. to by było na tyle ze zwiedzania punktu widocznego w nawigacji jako szczególnie interesujący...
Jeszcze tylko kilka upierdliwych kontroli co kilkaset metrów i wjeżdżamy do stolicy Mauretanii. Od razu zasysa nas lokalny ruch uliczny. Bez reguł, bez zasad, nieprzewidywalny, a jednocześnie dziwnie płynny. Nie przeraża mnie, już kiedyś tego doświadczyłam. Trzeba płynąć z ich prądem i będzie dobrze, nie stosować europejskich zasad i być przygotowanym na wszystko. Ot, cały sekret.
W końcu wyjeżdżamy i znajdujemy stację z paliwem. Dostaję lekkiego spięcia, bo, mimo, że stoję grzecznie w kolejce, jestem wyraźnie ignorowana przez obsługę stacji - najpierw tankują wszystkie męskie motocykle, a na samym końcu i jakoś tak niechętnie, mój.
W mieście jest upalnie, więc gdy tylko wydostajemy się z niego poprawiają się humory. Przynajmniej u mnie. Choć jazda dalej jest nudna jak flaki z olejem, a kontrole co chwilę wyjątkowo upierdliwe. Powodują masowy odpływ fiszek. Mam ich co prawda prawie sto , ale ciekawe, czy mi ich wystarczy, jak w takim tempie będę je wydawać?
Droga usypia, ale trzeba być czujnym. Osiołki idealnie zlewają się z asfaltem i często zauważa się je w ostatniej chwili. Dodatkowo, pobocza czasami są wręcz "wysypiskami" zwierzęcych zwłok w różnym stadium rozkładu. Niektóre to już białe szkielety, inne wysuszone na wiór, ale jeszcze pokryte skórą, ale niektóre dość świeże i napęczniałe od uwalniających się w ich cielskach gazów... Jeden taki spuchnięty wielbłąd majaczy na horyzoncie... Wdech... przejazd obok... odliczenie do trzech... wydech. Inaczej mogłoby być przykro...
Na niebie pojawiają się dwie chmurki - pierwsze, jakie tu widzę. Droga ucieka, czas mija, ustalamy, że dzisiaj na nocleg zjeżdżamy zanim się ściemni. Niestety, jesteśmy zbyt blisko miasteczka, więc nie ma gdzie się rozbić (kilkanaście kilometrów przed i za każdym miastem jest wyjątkowo nieprzyjemni - wszędzie walają się śmieci, a pola są często odgrodzone jakimiś zasiekami). W miasteczku tankujemy i robi się całkiem ciemno.
Dziś wszyscy grzecznie idą do swoich namiotów, nie ma żadnej imprezy wieczornej. W pewnym momencie Neno podnosi mały cichy alarm - ktoś idzie, więc każe zgasić wszystkie latarki. Napędza trochę stracha, więc nie śmiem odpalić tableta, żeby porobić notatki i zgrać ślady z GPSa. Kładę się spać. Noc mija spokojnie. Prawie... Tylko Hubert dostaje jakiejś nocnej fazy i krzyczy przez sen, że ktoś idzie... krzyczy na tyle głośno, że sam się budzi...
Przejechane: 505 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz