niedziela, 1 września 2013

Caucasus Tour 2013 - Walka o swoje

04 sierpnia 2013 - niedziela

Śniadanie jemy u Grześka i Romka bo mają najbardziej wypasiony pokój - tzw wersja lux. Ponieważ jak przychodzę, to już wszystko jest zrobione, to zajmuje się zmywaniem "garów".

Chwilę mocujemy się z kłódką przy bramie parkingu, ale w końcu udaje nam się wyjechać. Poza ścisłym centrum (tj. Slatin Avenue) Gori to nieciekawe małe miasteczko. Objazdy wyprowadzają nas na drogę wyjazdową z miasta. Niby jest tam zakaz ruchu, ale wszyscy pokazują nam, ze mamy jechać dalej. To jedziemy. Czuję, jakbyśmy jechali pod prąd, bo wszystkie znaki skierowane są tyłem do nas. Nie ma absolutnie żadnego ruchu samochodowego. W pewnym momencie droga dochodzi do autostrady, ale jest raczej zjazdem z niej, a nie wjazdem na nią, w dodatku odgrodzonym taśmą - fakt, leżącą na ziemi w większości, ale jest. Z autostrady w tę "naszą" drogę zjeżdża policja, ale totalnie się nami nie interesuje i jedzie dalej. Przez chwilę stoimy i myślimy co zrobić, bo możemy jechać tylko w prawo, a powinniśmy w lewo, nie wiemy kiedy uda się nawrócić i zastanawiamy się, czy nie zawrócić i spróbować wyjechać z Gori jeszcze raz. W końcu jednak wjeżdżamy na autostradę.

Po ok. kilometrze widzimy że na środku, między pasami ruchu jest "placyk" i przerwa w barierkach. Można by zawrócić, ale za szybko się orientujemy. Wjeżdżamy w niewielki tunel,a  za nim znowu jest taki placyk i przerwa w barierce. Jak widać, w Gruzji wszystko jest przemyślane, nawet to, jak zawrócić na autostradzie. Zawracamy i jedziemy w kierunku zachodnim.

Autostrada dość szybko przechodzi w remontowaną drogę jednopasmową i zaczyna się to, co dzisiaj będziemy uprawiać przez cały dzień - walka o swoje miejsce na jezdni z lokalnymi kierowcami. Choć teraz nie jest jeszcze najgorzej. Co nie zmienia faktu, ze jazda mnie dość męczy, bo naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy i koncentrację na 105%.

W Kashuri odbijamy na bardziej lokalną drogę w kierunku Borżomi (Borjomi) - uzdrowiska i miejscowości wypoczynkowej. Co mnie uderza w tej miejscowości, to zupełnie inny asortyment na przydrożnych straganach. Do tej pory zawsze były to artykuły spożywcze, głównie warzywa i owoce, choć wczoraj przejeżdżaliśmy przez zagłębie mięsne i ze straganów machały nam świńskie nóżki. W Kashuri w ofercie są hamaki i leżaki. Wszędzie!

Bardziej lokalna droga oznacza większą walkę na drodze. Nie można odpuścić, trzeba grać w ich grę, jechać agresywnie, wyprzedzać. Twarde reguły. Gruzińska droga to nie miejsce dla słabych. Ani tych, którzy trzymają się przepisów ;)

W Borżomi chcemy trafić do jakiegoś SPA, ale nie bardzo się nam to udaje. Zostawiamy motocykle na parkingu przed dawnym budynkiem dworca kolejowego i idziemy deptakiem na spacer. Romek czyta o właściwościach wody mineralnej Borjomi - że jest idealna na kaca i wzmacnia potencję - chłopaki zgodnie twierdzą, ze to coś dla nich ;) Swoja drogą, wodę tę można kupić w Polsce.


Po raz kolejny uderza mnie to, że budynki nie spełniają jakichkolwiek norm bezpieczeństwa i nikt się tym nie przejmuje. Wielokrotnie widzę wieżowce, których połowa wygląda jak zrujnowana, a np. na 9 piętrze na balkonie pani rozwiesza pranie czy podlewa kwiatki....


Siadamy na kawkę i ciasteczko w Cafe Inka - knajpie o zdecydowanie europejskim standardzie. W zamówieniach króluje tiramisu. Ja wybieram tartinkę z malinami. Wg chłopaków to eko-ciaskto. Pani z obsługi zapomina o herbacie dla mnie i po kwadransie muszę się o nią upomnieć.


Czas jechać dalej, wracamy więc do motków i zastanawiamy się, czy z chmur, które majaczą na horyzoncie lunie czy nie. Jesteśmy dobrej myśli - przejdzie bokiem. Po przejechaniu kilku kilometrów już nie jesteśmy tak optymistycznie nastawieni, więc stajemy i ubieramy przeciwdeszczówki. Jest 18 stopni, więc na pewno się w nich nie ugotujemy, gdyby jednak nie lunęło. Decyzja okazuje się słuszna - najpierw deszcz jest przelotny o różnej intensywności, a potem zdecydowanie "regularny". Mimo tego Gruzini nie zwalniają na drodze, a dla nas "zabawa" jest jeszcze "ciekawsza".

Wracamy na bardziej główna drogę. Lokales brawurowo jadący białą corsą wcina się w naszą grupę i siedzi mi na ogonie. Nie pomaga przyhamowywanie, znaki żeby się odsunął, nic. W dodatku próbuje mnie wyprzedzać na zakrętach - gdy zakręt w prawo zaczynam po lewej stronie pasa, powoduje to, że po mojej prawej pozostaje "bardzo dużo miejsca, w które należy się wcisnąć". Przy skrętach w lewo to samo. W końcu gościu mnie wyprzedza i siedzi na ogonie Grześkowi. Ten nawet "sprzedaje corsie kopa", ale to nic nie daje. W końcu corsa wyprzedza i jego. Ale porem my ją. I tak kilka razy. Kierowca białej toyoty z Armenii ledwo mija się z TIRem przy wyprzedzaniu. Ja już widziałam tam kraksę. Deszcz jest słabszy. Wariacka jazda męczy mnie coraz bardziej. Szczytem jest gdy przede mnie na drogę wytacza się z pobocza taksówka. W sumie się do tego przyzwyczaiłam, że coś wjeżdża na jezdnię, tym chętniej im bardziej jest powolne, ale po raz pierwszy kierowca otworzył drzwi... chyba żeby łatwiej było się na nich zawinąć...Ale kilka razy udaje się utrzeć nosa lokalesom ;)

Stajemy na stacji benzynowej i generalnie tematem naszej rozmowy są wrażenia z jazdy. Bułek jest zachwycony - totalna wolność nieskrępowana przepisami, wszystkie chwyty dozwolone. ja jednak wolę jak są jakieś reguły gry... Odkrywam, że na rurze wydechowej mam ślad jakiegoś mięska, które się tam przysmaża. Dziwne, nie wiem skąd, bo niczego, nawet już martwego, nie rozjechałam... Dystrybutory na stacji są chyba lekko przekręcone, bo wchodzi każdemu z nas do baku podejrzanie dużo paliwa.

Przed Kutaisi odbijamy na Gelati. GPS chce nas prowadzić przez jakieś podejrzane miejsca typu "chłopu przez podwórko", ale tym razem trzymamy się drogi. Podjeżdżamy pod monaster i zostawiamy kaski na jednym ze straganów. Monaster Gelati został ufundowany prze króla Dawida IV Budowniczego w XII w. Co ciekawe, król jest pochowany na terenie monasteru, a jego nagrobek ma podobno taką wysokość, jakiego wzrostu był król - albo miał dobrze ponad dwa metry, albo legenda jest nieco przesadzona ;)
















Wracamy do motocykli i po krótkiej sesji zdjęciowej lokalnych pań na motocyklach (żeby im nie było mokro od siedzeń rozkładały sobie szmatki na kanapy ;)) ruszamy w kierunku noclegu w Ckaltubo (Tskaltubo). To miejscowość zdrojowa, ale całkowicie zrujnowana. Widać, ze są plany rewitalizacji miejsca, ale póki co jest przeraźliwie pusto. Nasz hotel znajduje się w kompleksie parkowym, ale nie wiemy jak do niego wjechać i chwilę krążymy po szerokich, rozkopanych alejach miasteczka. W końcu podjeżdżamy pod bramę, strażnik ja nam otwiera jak pokazujemy rezerwację z booking.com. Stajemy pod pierwszym budynkiem, ale pracownicy kompleksu pokazują nam, że mamy podjechać pod drugi, co tez robimy. Ten drugi to wypasiony hotel i jednak okazuje się że my mamy nocleg w tym pierwszym, lekko straszącym swoim wyglądem. Tak naprawdę w środku jest jeszcze ciekawiej ;) Dla mnie to miejsce wygląda jak sanatorium psychiatryczne gdzie czas zatrzymał się 60 lat temu ;) Podobno bywał ty Stalin i może nic nie chcieli zmieniać "od jego czasów"? ;)














Za 5 GEL od osoby dostajemy pakiet wyżywieniowy - możemy się najeść do woli, bo jest szwedzki stół ;) Po kolacji zahaczamy jeszcze o bar z klimatycznym wystrojem. W toaletach - wyremontowanych - nie ma drzwi ;)










A jutro.... jutro jest "ten dzień" :)


Przejechane: 247 km



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz