poniedziałek, 2 września 2013

Caucasus Tour 2013 - Górska ścieżka dla osłów

05 sierpnia 2013 - poniedziałek

Mam sen, że Bułek i ja gubimy po jednym kufrze, konkretnie lewym. Nie wierzę w sny, zwłaszcza takie "bez sensu". Idziemy na śniadanie, jesteśmy pierwsi na sali. Co ciekawe, pani ze śniadaniowej obsługi nas zamyka na klucz. Czy na pewno nie jesteśmy w psychiatryku? Inni ludzie chcą się dostać do jadalni, ale nie mogą... A my nie możemy wyjść. Na szczęście, gdy kończymy jeść, pani nam otwiera drzwi i jesteśmy wolni :)

Pogoda jest "taka sobie" tzn nie pada, ale może zacząć. A tego byśmy nie chcieli. W regionie padało w poprzednich dniach, więc może już wystarczy? Przy wyjeździe z miasteczka nie może obyć się bez pogubienia drogi - są remonty, objazdy, ale w sumie trochę to olewamy i przez budowę jedziemy jak nam GPS wskazuje. Stajemy też, żeby zrobić sondaż - ubieramy przeciwdeszczówki, czy nie? Tym razem decydujemy się nie zakładać kondomów i jedziemy dalej. W szybkim tempie przemieszczamy się do Lentechi (Lentekhi). W sklepiku kupujemy wodę - jedyne 5 litrowych butelek jakie było, w dodatku jest tylko lekko słona gazowana Borjomi. W dalszej części miasteczka udaje się kupić chleb, ser, pomidorki i cebulę, czyli standardowy zestaw piknikowy. Gdy robimy zakupy omija nas grupa Czechów w trzech terenówkach.


foto: Grzesiek




Teraz zaczyna się zabawa. I tak będzie przez następne 120 km. Z relacji czytanych przed wyjazdem wiemy, że przejazd ta trasą może zająć 10-12 godzin. Bo nie jest łatwo. A my mamy ciężkie motocykle, na szosowych oponach. I jest po deszczu...

Zaczyna się łagodnie, bo szutrem. Nie jakimś takim autostradowym szybkim, tylko trochę bardziej wymagającym. Cały czas jedziemy wzdłuż rzeki. Stan wody jest stosunkowo niski, ale nurt naprawdę wartki. Nasz Dunajec to powolna rzeka przy tutejszych... Jest też sporo błota. W jednej wiosce Romek wyprzedza wołgę i niestety chlapie jej błotem do środka przez otwarte okno... Potem ucieka przed wściekły kierownikiem. Robimy kilka fotek, ale na razie krajobrazy wyglądają niezbyt ciekawie - a na fotce wygląda to jakbyśmy byli w Pcimiu, a nie w Swanetii ;)

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek


Jedziemy dalej. Jest mokro, błotniście, jest mnóstwo kałuż większych i mniejszych. Przed jedną dostaję całkowitej blokady. Nie przejadę. Witek robi to za mnie, a ja załapuję doła, ze jestem cienias i nie dałam rady.



Błoto, szuter, strumienie. Jakoś przez te ostatnie nie boję się przejeżdżać.











Mamy też spotkanie ze sforą psów. Jadę za Romkiem, za mną jedzie Grzesiek i sfora go atakuje, ale udaje nam się uciec (choć można było szybciej). Za to Bułek, który jechał ten odcinek sam, chwilę przed nami miał mniej szczęścia - psy były bardziej agresywne, jeden biegł prosto na niego z przodu i nie było jak uniknąć zderzenia. W wyniku tego, Bułek lekko stracił równowagę, ale nie wywrócił się, choć już rozważał co zrobić gdy jak będzie leżał dopadnie go banda wściekłych psów - co chronić przed ugryzieniami. Rzeczywiście jak przejeżdżaliśmy to jeden pies, całkiem spory, leżał nieżywy na środku drogi....

Setki krów nie mogą się mylić. Bierzemy z nich przykład i stajemy na moście na piknik.









Droga wije się dalej. na jednej z serpentyn spotykamy gościa - polaka, który zjeżdża terenówką. Patrzy an mnie i mówi, że potem będzie ciężko. Świetnie, nie takiej motywacji szukałam... Kilkaset metrów dalej katapultuje mnie z kamienistej koleiny. Odwraca Oliviera tyłem do kierunku jazdy, lądowanie jest twarde i bez telemarka. Gdy już ogarniam gdzie jest góra, a gdzie dół i błędnik się wreszcie stabilizuje widzę, że moto jest całe, ja jestem cała, za to prawy kufer leży kilka metrów dalej i jest w strzępach... Wyrwało cały zaczep (został na magicznym grzybku stelaża na motocyklu), tylna ścianka jest pęknięta i generalnie nie ma jak tego naprawić. Podjeżdża Romek i Witek, a potem Przemek. Chwilę debatujemy nad tym co można zrobić. Chyba nic... Trzeba opracować plan jak przewieźć mój bagaż. Z jednym kufrem bocznym nie pojadę, bo przeważa (próbuję, ale naprawdę nie da się jechać). W górę jedzie terenówka i proponuje, ze weźmie mi bagaże do Uszguli (Ushguli). Jestem mega wkurzona i twierdze, ze to i tak nic nie da. Daję się jednak przekonać, że to nam naprawdę pomoże, zyskamy czas na przemyślenie planu. OK. Pakuję wszystkie moje bagaże z wyjątkiem kufra centralnego do samochodu.


Zdjęć nie jest dużo, bo jak jadę, to jadę. Do kolejnego miejsca gdzie mogę się bezpiecznie zatrzymać. Albo do kolejnej gleby ;)


Jedziemy dalej, aż dojeżdżamy do przełęczy na wysokości nieco ponad 2600 m n.p.m.. Jest 6 stopni, ale jest pięknie. Grzesiek mówi, że dowiedział się, że jeszcze prze kilkaset metrów będzie trudno, a potem już będzie dobra droga. Cokolwiek to znaczy...






foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek
  




Dojeżdżamy do Uszguli. Charakterystyczne dla tej wioski są średniowieczne wieże obronne, służące dawniej jako punkty obserwacyjne oraz miejsce schronienia ludności w razie walk. Wież jest ponad trzydzieści i naprawdę robią niesamowite wrażenie. Z knajpki odbieramy moje bagaże. Jak się okazuje właściciel (i zarazem kierowca, który przywiózł tu moje rzeczy) był kiedyś w Polsce i nawet wyrzeźbił tron dla zmarłego prezydenta Kaczyńskiego (którego tu uwielbiają!) i kopię tego tronu ma tutaj, w jednej z sal i nam ja pokaże. Ja jestem maksymalnie wkurzona na to jak mi kiepsko idzie i nie mam ochoty nic oglądać. Ocalały kufer mocuję na nanapie u siebie. Zawartość drugiego kufra bierze Witek. A Bułek bierze rolkę z namiotem, mata i śpiworem, którą normalnie wożę na siedzeniu.









foto: Grzesiek

foto: Grzesiek
  
foto: Grzesiek



Wyjeżdżamy z Uszguli. Nie wiem skąd Grzesiek miał informacje że droga będzie lepsza, bo jest bardzo błotniście. Proszę Witka, żeby przejechał przez mega wielką błotnista kałużę. Ja przechodzę obok, a Witek koncertowo wywraca się w sam środek brązowej mazi. Motocykl leży lekko kołami "pod górę". We dwie osoby nie jesteśmy w stanie go podnieść, bo nie ma się o co zaprzeć nogami, które ślizgają się w błocie jak na lodzie. Witek postanawia, że dogoni resztę ekipy i kogoś sprowadzi żeby nam pomógł.  No więc siedzę sobie i czekam na wybawienie ;)





Czekam dość długo. Z przeciwka podjeżdżają dwie marszrutki, wysiadają z nich turyści w sterylnych białych tenisówkach. Robią zdjęcia okolicy... i mnie... ale jakoś nikt nie kwapi się do pomocy. A jak nie wstanę, to nie przejadą...

Wraca ubłocony Witek - 100 metrów dalej wyglebił w kolejnej błotnej kałuży i  nigdzie nie dojechał, za to dostał takiego zastrzyku adrenaliny, że kolejna próba dźwignięcia mojego motocykla jest udana. Wtedy pojawia się Przemek - wrócił, bo coś nas długo nie było.

Jedziemy dalej, droga rzeczywiście jakby lepsza, tzn. jak jest sucho to udaje się zapiąć 3 bieg ;) Ale przeważnie i tak jest mokro. Droga miejscami pięknie wije się nad przepaścią.

foto: Grzesiek

foto: Grzesiek






Błoto jest standardem. Witek dzielnie przejeżdża za mnie te najtrudniejsze odcinki. Nawet Bułek, który do tej pory dzielnie bronił się przed wywrotkami ma spotkanie z glebą.





Do Mestii, celu naszej dzisiejszej trasy,  mamy już tylko kilkanaście kilometrów. Łańcuch niemiłosiernie mi hałasuje. Szura, trzeszczy. Chyba jest nieco za luźny. Myślę, że zawieszenie dostało w kość na dzisiejszym podjeździe, a to jeszcze nie koniec. Wcale nie jest łatwiej. Dalej jest błoto, są kamienie, czasami naprawdę spore i... ziemia rozjeżdżona przez ciężki sprzęt budujący drogę. Musimy poczekać aż spychacz ułoży na drodze gałęzie, żeby potem móc przejechać grząskimi koleinami przez ten odcinek...



W Mestii, do której wjeżdżamy o 19:15, nie możemy się znaleźć z Witkiem, Grześkiem i Przemkiem. W końcu okazuje się ze już są w hotelu. Dostajemy koordynaty i meldujemy się po chwili na hotelowym parkingu. Jestem wykończona. Nie tyle fizycznie, bo uważam, ze do wyjazdu jestem bardzo dobrze przygotowana kondycyjnie, co tak ogólnie. Wkurzam się na wszystkie problemy jakie się dzisiaj przytrafiły, wkurzam się na siebie, że mi nie idzie, ale z drugiej strony jestem przeszczęśliwa, że nic poważnego się nie stało, że dałam radę tu dojechać. To nie była trasa na ciężkie turystyki na szosowych oponach. To była trasa na lekkie enduro na kostkowych oponach. Było mokro, było trudno, a przejechaliśmy ten odcinek w 8h. Mogę ten sukces uczcić piwem. Grzesiek ma dla mnie jednak złą wiadomość - mówi, ze od dzisiaj zaczną mi rosnąc włosy na jajkach... ;)




Zanim wchodzimy do hotelu korzystamy ze szlaucha na parkingu, żeby zmyć z siebie nieco błota. Potem procedura jest standardowa - prysznic, kolacja, "telefon do przyjaciela" na Skype, żeby podzielić się wrażeniami z dnia dzisiejszego. Witek i Bułek jeszcze idą "w miasto" i załapują się na gruzińskie góralskie śpiewy i toasty.

Marzę o tym, żeby odpocząć. Z drugiej strony jednak wiem, ze to był kulminacyjny punkt wyjazdy i od jutra trzeba rozpocząć powrót i tak trudno już nie będzie... Sen okazał się prawdziwy, tylko popsuł się prawy kufer a nie lewy. A kufer Bułka? Nie odpadł. Ale też i tu sen był po części prawdziwy - na początku wyprawy Bułek zgubił "pampersa" - błotnik tylnego koła...

Przejechane: 197 km



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz