wtorek, 3 września 2013

Caucasus Tour 2013 - Odwrót!

06 sierpnia 2013 - wtorek
07 sierpnia 2013 - środa
08 sierpnia 2013 - czwartek
09 sierpnia 2013 - piątek
10 sierpnia 2013 - sobota

Wtorek:
W Mestii wita nas piękny poranek. Śniadanie jemy w hotelu obok. Grzesiek nie bardzo chce się tam pokazywać, bo dzień wcześniej wynegocjował już dobrą cenę dla grupy, po czym nastąpiła zmiana planów. Na śniadanie udaje się zamówić jajka sadzone i chleb. I herbatę. Azerską. O podwójnej jakości - jak głosi napis na opakowaniu ;) Lekko serwisujemy motocykle, tzn. Naciągamy łańcuchy, poprawiamy lusterka, ja uzupełniam olej w scottoilerze. Dodatkowo myjemy rejestracje - chcemy dzisiaj wjechać do Turcji, więc wiemy, że będziemy musieli przejść żmudną procedurę sprawdzania rejestracji "pińcet" razy.








Przy wyjeździe z Mestti jeszcze tankujemy nasze rumaki, a Przemek prostuje mi kierownicę, bo mam wrażenie, że po wczorajszych glebach tak jakoś mam jedną rączkę bardziej ;)

Droga w dół to autostrada! W zasadzie cały czas jest asfalt (lub betonowe płyty), fakt, ze sporą szczeliną między pasami, ale w porównaniu z wczoraj jest ... bez porównania ;) Ze dwa razy trafia się kilkumetrowy odcinek delikatnego szuterku. Generalnie to co dzisiaj jest najgorszą nawierzchnią wczoraj było najlepszą (albo nawet nie było ;))






Droga rozleniwia, widoki są przepiękne. Wydaje nam się nawet, że za chmurami widzimy Elbrus. Ale z geografii jesteśmy niezbyt dobrzy, więc może to być dowolna inna wysoka góra w okolicy ;)


Jedzie si e przyjemnie, choć idealnie nie jest. Dzisiaj ja przeżywam atak psa i hamowanie awaryjne, bo kundel leciał "na czołówkę". W dodatku gdy dojeżdżamy w okolice zbiornika wodnego Enguri i przejeżdżamy na drugą stronę góry zaczyna padać...Zatrzymujemy się i ustalamy, że odjedziemy trochę z deszczu i wtedy staniemy na jakąś kawę i piknik.

W jednym z małych miasteczek jakie przejeżdżamy jest remont i stosując się do objazdu stoimy do skrętu w lewo. Policja w pick-upie, stojąca na poboczu przy pasie w przeciwnym kierunku nagle zawraca z piskiem opon zmuszając kilka samochodów do gwałtownego hamowania. Myślimy sobie - jest akcja! Policja staje przy nas i kierowca pyta gdzie jedziemy. Do Poti. "Follow me!" i rusza z piskiem opon. Mamy solidne problemy, żeby się utrzymać sześcioosobową grupa za radiowozem. W ciągu pierwszych kilku kilometrów łamiemy chyba wszystkie przepisy: przekroczenie prędkości, wyprzedzanie na ciągłej, na przejściu dla pieszych, na trzeciego... Ale policja "kazali" to jedziemy. Nawet raz nas gubią, ale czekają i jak dołączamy to zaczynamy zabawę na nowo. W tym tempie to dociągniemy dzisiaj do Stambułu ;) Kilkadziesiąt kilometrów dalej policja nas żegna, a my po chwili zatrzymujemy się żeby nieco ochłonąć i wreszcie coś zjeść. Problem w tym, że niczego nie mamy. Przemek rusza z misją znalezienia czegoś i wraca z ciastkami. Romek w tym czasie przygotowuje kawę i herbatę. Zatrzymuje się przy nas auto na łódzkich blachach - jak się potem okazuje - parafianie Romka :) Świat jest mały.

Kilkadziesiąt metrów od nas staje radiowóz. Po jakimś czasie na poboczu przy pasie w przeciwną stronę też kilkadziesiąt metrów od nas staje drugi radiowóz. Czają się ;). Dopiero jak kończymy piknik jeden z nich podjeżdża do nas i zagaduje - życząc miłej drogi. W tym kraju policja zajmuje się tym czym powinna - pomaganiem ludziom a nie jest ich wrogiem.

W Batumi natrafiamy na mega korek - wszystkie pasy zapchane są pojazdami jadącymi w tym samym kierunku. Okazuje się, że sprawcą zamieszania jest zamknięty przejazd kolejowy. Gdy się otwiera jest jak w Indiach - przepychanka, mijanka, bo wszyscy stoją naprzeciw siebie ;) i mamy niezły slalom.

Na granicy gruzińsko-tureckiej nic się nie dzieje. Jest upalnie, am kolejka się nie przesuwa. Jak już drgnie, to przemieszczamy się od okienka do okienka, walcząc z samochodami o swoje miejsce w kolejce. Przejazd przez Turcję to lekka nuda - gnamy na Trabzon. Ruch jest spory, ale nieporównywalnie spokojniejszy niż ten, którego doświadczaliśmy przez ostatnie dwa tygodnie. Słońce pięknie zachodzi nad Morzem Czarnym. Do Trabzonu dojeżdżamy już "ciemną nocą". W hotelu udaje się zamówić piwo - przynosi je nam boy, w siatce i w papierze - bo jest ramadan i nie wolno ;) Idziemy jeszcze do knajpki na coś do jedzenia. To, jakie są potrawy kelner nam objaśnia pokazując fotki na witrynie. W zasadzie bez zamawiania dostajemy sześć porcji jakiegoś kebaba z warzywami i po pepsi ;) Po kolacji siadamy jeszcze na balkonie piątego piętra hotelu, zamawiamy pyszną turecką herbatę. Chłopaki jeszcze się dezynfekują jakimiś procentami, a ja standardowo robię notatki z ostatnich dni.



Przejechane: 491 km



Środa:
Rano mamy niemały problem z wymianą/wypłatą pieniędzy. Bankomaty nie działają, w bankach są ograniczenia co do wymienianych kwot i wszędzie gigantyczne kolejki. Chłopaki wymieniają kasę u jubilera, ja się poddaję z wypłata z bankomatu. Zastanawiamy się czemu tak jest - jakieś załamanie gospodarcze czy coś?

Smaruję łańcuch w Olivierze, bo dalej szura, a Scottoiler nie smaruje go w idealny sposób. Przez to wyjazd opóźnia się parę minut co złości Przemka, który mówi, zę mogłam sobie darować to smarowanie. Nie, nie mogłam.

Dzisiaj jazda też jest nudnawa. Dla rozrywki podczepiamy się pod audi Q3 i jedziemy z anim, bo nadaje dobre tempo. Gość się chyba trochę wkurza, bo po jakimś czasie mocno zwalnia. No dobra, koniec zabawy, jedziemy dalej.

W Samsun robimy sobie przerwę w centrum handlowym na jedzenie/picie. Ceny z kosmosu, sałatka paskudna. Humor też mam nienajlepszy... znowu robię coś źle, coś nie tak jak się ode mnie oczekuje... Nie jestem idealna...

Jedziemy dalej. W przeciwnym kierunku ruch na drodze jest dużo większy niż w naszym. W pewnym momencie widzimy kilkunasto- (jeśli nie kilkudziesięcio-) kilometrowy korek na autostradzie. Upchany tak ciasno, że nawet motocykle mają problem z przeciśnięciem się. Jak dobrze, że takiego korka nie ma w naszą stronę.

Popołudniu stajemy w przydrożnej knajpie na jedzenie. Od obsługi dowiadujemy się, że zaczęło się czterodniowe święto na koniec ramadanu i wszyscy wyjeżdżają ze Stambułu.Temperatura nieco płata figla - raz jest ciepło, raz zimno. W dodatku widzę że w w moim lokalizatorze satelitarnym miga czerwona dioda, czyli baterie słabną (później od "mojego człowieka w Polsce" dostaję ochrzan, że się martwił, że nagle przestałam "nadawać". Wniosek - jak miga czerwona diodka baterii, to wstrzymane jest wysyłanie danych z pozycją co 10 minut).

Jedziemy do bólu. Tzn do Bolu. Tam znajdujemy hotel, udaje się dogadać "garaż w hallu", ale to, czy jest śniadanie, czy nie pozostaje wielką niewiadomą. Obsługa mówi tylko po turecku... Odświeżamy się, i raczymy (tzn ja nie, bo nie lubię) witaminą W ;) Bułek, Przemek i Witek idą jeszcze poznać nocne życie w mieście...



Przejechane: 801 km



Czwartek:
Rano wyruszamy bez śniadania. Przy pakowaniu rzeczy na motocykle włącza się alarm w Olivierze. Chwilę trwa zanim go wyłączę, co znowu powoduje niezadowolenie Przemka, że jest hałas. Kurcze, czy poranne spinki to nowa świecka tradycja?

Na śniadanie stajemy w tym samym centrum handlowy, co na kawę gdy jechaliśmy w tamtą stronę. Tym z kibelkami jak sala balowa. Nie mam na nic ochoty, choć jestem głodna. W końcu decyduję się na gofra bez żadnych dodatków.

Bramki na autostradach nie działają - chyba z powodu wzmożonego ruchu i święta całkowicie wyłączyli system poboru opłat.

O 12:42 mijamy znak "Welcome to Europe". Ruch w Stambule jest sporo większy niż na autostradzie przed nim. A na wyjeździe przechodzi w prawie-korek. Kilka razy zdarza nam się przejechać pasem awaryjnym, bo samochody się nie ruszają. Decydujemy się nawet na zjazd z autostrady, ale akurat w tym momencie ruch się bardziej upłynnia,więc z powrotem wracamy na "hajłej".

Z autostrady zjeżdżany gdy pojawiają się znaki na Bulgaristan ;) Wjeżdżamy na dobrze nam znaną granicę . Nikt od nas nic nie chce to kierujemy się do ostatniego okienka. Jednak miła pani nas zawraca, bo nie mamy pieczątek... Wracamy więc pod "office" i tam: pieczątka w paszporcie, odprawa pojazdów i odprawa celna. Ta ostatnia się opóźnia, bo właśnie podano herbatę i celnik ją pije. Na szczęście w międzyczasie, na zewnątrz biura, podbija nam paszporty.

W Bułgarii zjeżdżamy na najbliższą granicy stację benzynową. Tankujemy motocykle.


Witek i Bułek rozprawiają na temat tego co powinno się zrobić z lekko pogiętymi "elementami wystającymi" Oliviera - konkretnie z podnóżkami pasażera. Wkurzam się, bo drażni mnie naśmiewanie z e mnie albo tego co moje. Rzucam, że mam wszystkich dość, zapinam bieg i ruszam w kierunku Burgas solidnie resetując się na zakrętach, które zachłannie połykam. Dwa z nich lekko przestrzelam, ale bez konsekwencji. Wkurzenie nie jest dobrym doradcą w ostrej jeździe... Chłopaki doganiają mnie dopiero w Burgas, gdzie najpierw staję, żeby sprawdzić trasę (bo do końca nie wiem gdzie mam jechać) a potem stoję w korku, bo nie chce mi się przepychać między samochodami. O 18:38 mijamy "naszego" busa stojącego pod sklepem meblowym. Zajeżdżamy pod hotel w Nessebarze. Motocykle mamy zaparkować za tyle hotelu, przejeżdżając przez ogródek z basenem, do którego trzeba się wspiąć przez solidny krawężnik. Standardowo brakuje mi nogi, motocykl leci, Grzesiek mnie jakoś tam stabilizuje ale czuję się maksymalnie niepewnie. Wkurzona rzucam wszystko w diabły. Motocykl wparowuje mi Przemek. Humor mam do niczego. I psuję atmosferę :( Chłopaki pija piwo, a ja siedzę przy osobnym stoliku i rozkminiam chytry plan... a może by ruszyć jutro w podróż do Polski na kołach? To tylko lekko ponad półtora tysiąca kilometrów, do zrobienia w dwa dni, a w trzy dni na totalnym luzie...



Zastanowię się jeszcze. Przy kolacji w wersji full wypas w rybnej knajpie humor lekko mi się poprawia, ale to pewnie kwestia ilości wypitego wina. Pierwsze było smaczne, drugie, z mechaniczną baletnica na etykiecie już nie tak dobre i po przyjściu do hotelu niestety muszę się go pozbyć ;)



Przejechane: 638 km



Piątek:
Dziś jest głównie plażing i smażing. Tzn. relaksujemy się nad Morzem Czarnym. Z Witkiem realizujemy misję "jaka to motorówka" wypływamy spory kawałek w morze, żeby sprawdzić model motorówki o bardzo ładnej linii. Potem dla pewności robimy zdjęcia z brzegu.








Po południu pakujemy motocykle i bagaże do busa.



Wieczorem idziemy do tej samej knajpy - dzisiaj nie rybki, tylko mięsko. I piwo zamiast wina ;)


Sobota:
Dzień powrotu. Rano Witek i Przemek wsiadają w busa i jadą z motkami do Polski.



Reszta przemieszcza się na lotnisko. Przed jedenastą jesteśmy już w Katowicach.


Pogoda nie rozpieszcza. Podobno mieli tu czterdziestostopniowe upały, a teraz jest mniej niż 20 stopni. Około 13 jesteśmy w Krakowie.
Home sweet home...

Ale już bym gdzieś pojechała. ;)

2 komentarze:

  1. Aż szkoda, że przygoda się kończy...:)

    ludziepodrozuja :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ach...co ja bym chciała też tak podróżować :) prawko na moto zaczęłam zaraz po zdaniu na auto, 2 lata temu... w wakacje, kontynuowałam w ubiegłym roku lekko przed zimą...a zdawałam w tym roku na koniec sierpnia :D w wakacje już jeździłam na kawasaki(600) :} +90 kg mojego puzzla na tyłku ;) jestem mega przeszczęśliwa zupełnie jak po miesiącu codziennych domowych treningów :D

    OdpowiedzUsuń