poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Lody włoskie 2012 - Wino gratis

13 sierpnia 2012 - poniedziałek

Budzimy się znowu później niż byśmy chcieli. To chyba standard na wyjazdach. Ale co tam, są wakacje. Śniadanie nie powala - 3 paczkowane croissanty, kawa latte, w której prawie nie ma kawy i espresso, którym "dokawiamy" latte. Leff idzie uregulować rachunek za nocleg, litr wina i śniadanie. Cena jest jakby nieco za niska... z naszych kalkulacji wynika, że uwzględnia nocleg i śniadanie, a nie uwzględnia wina. Nie poruszamy jednak tematu - jak dają, to brać. Litr wina gratis - to mi się podoba!

Zabieram się za wyciek w zbiorniczku płynu hamulcowego. Odkręcam handbar i dekielek zbiorniczka. Okazuje się, że gumka, choć wygląda na symetryczną taka nie jest i jest założona odwrotnie (pewnie została źle założona podczas wymiany klocków hamulcowych ze starych na nowe i nowych na stare ;) dwa tygodnie przed wyjazdem.) Odwracam, wycieram, zakręcam dekielek i mam nadzieję, że już nie będzie przeciekać. Zobaczymy.


Wyjeżdżamy z ogródka i kierujemy się do ścisłego centrum Padwy. Parkujemy gdzieś w okolicy głównego placu, na chodniku przed zamkniętą restauracją. Ilość ludzi, a raczej ich brak powala. Tylko gdzieś przy fontannie i w cieniu drzew widać pojedyncze sylwetki. Poza tym jakoś tak dziwnie pusto. Pojawia się koło nas koreański Szwajcar pyta nas o drogę do kościoła św. Antoniego. Leff próbuje coś tam tłumaczyć, a ja atakuję knajpę obok w celu skorzystania z łazienki. Ktoś kto wszedł tam przede mną utknął na dobre, więc zamawiamy jeszcze coś do picia dla ochłody. W końcu mnie udaje się skorzystać z toalety, a koreańskiemu Szwajcarowi udaje się znaleźć kościół, którego szukał i przychodzi do Leff, żeby mu powiedzieć gdzie to jest, na wypadek, gdybyśmy też szukali.

W końcu ruszamy na gubing po Padwie. Plac, uliczki, lody. Chcąc nie chcąc i tak trafiamy do kościoła św. Antoniego i zwiedzamy go.











Zjadamy kanapki i wypijamy kawkę i niespiesznie ruszamy w kierunku motków. Czas ruszać dalej.



Znowu wybieramy drogi, które niespiesznie prowadzą nas do kolejnego celu naszej podróży - Werony. Tuż za Padwą jedziemy wzdłuż kanału, który momentami biegnie wyżej niż jezdnia. Niesamowite uczucie tak jechać poniżej linii wody. Leff pokazuje mi miejsce - stację benzynową i pole kukurydzy, gdzie dwa miesiące temu z Klodem i Bajerem spali "na dzikusa".

Po jakimś czasie przejeżdżamy koło miasteczka (Montagnana), które otoczone jest murami - szybka decyzja - stajemy na kawkę i małe zwiedzanie. Mury są tak fantastyczne, że robimy im kilka fotek.




Ustawiam też aparat żeby zrobił nam zdjęcie w bramie wejściowej. Dziesięć sekund powinno wystarczyć na dobiegnięcie.


Za pierwszym razem nie udaje się, za drugim jest już lepiej, pomimo poślizgu na szuterku. Jednak źle się biega w butach motocyklowych i w kurtce, w upale popołudniowego słońca. Po dwóch przebieżkach jestem mocno zdyszana.



Chwilkę zwiedzamy, pijemy kawkę, lody sobie odpuszczamy :)




Do Werony dojeżdżamy późnym popołudniem. Chwilkę kluczymy po uliczkach, żeby znaleźć jakieś miejsce do spania. Widzę znak na "Dwie Wieże" - pomyślałam, że może to być całkiem niezły hostel, taki dla Hobbitów czy innych strudzonych wędrowców. Parkujemy motki przed knajpą, która bardzo mi się podoba - może opcja na kolację?  Leff w nawigacji szuka gdzie te "Dwie Wieże" mogą być. Znaki jakby pokazywały coś innego niż GPS. Przy okazji sprawdzamy All'Arena Bed And Breakfast na ulicy św. Mikołaja. Cena OK, ale chcemy jeszcze inne opcje. "Dwie Wieże" okazują się wypasionym cztero- czy pięciogwiazdkowym hotelem. Ja passuję. Leff idzie zapytać o promocje dla motocyklistów z Polski. Pani z recepcji tłumaczy że manager już poszedł i nie może podjąć decyzji żeby obniżyć cenę o rekomendowane przez nas 75% :) ale pozwala nam skorzystać z komputera żebyśmy sobie wyszukali tańsze noclegi w okolicy. Okazuje się, że All'Arena B&B jest bardzo OK. I przy amfiteatrze :) Umawiamy się z Panią Właścicielką, że będziemy za kilkanaście minut. Podjeżdżamy pod podany adres i co prawda widzimy bramę, ale nic nie wskazuje, ze jest tu jakieś B&B. Żadnego szyldu. Nic. Jedynie małe literki na domofonie upewniają nas że dobrze trafiliśmy. Po chwili przyjeżdża na rowerku starsza pani, ubrana idealnie pod kolor (turkus) i kwateruje nas w całkiem sympatycznym miejscu. Trochę nadskakuje, ale widać, że to przez taką matczyną/babciną/ciociną życzliwość. W końcu odjeżdża, a my się rozpakowujemy, odświeżamy i ruszamy w miasto, żeby coś pozwiedzać i coś zjeść. Żadna z restauracji nam jakoś nie poschodzi i w końcu trafiamy do tej knajpki przy której parkowaliśmy po południu. 


Od razu widać, że dobrze trafiamy. Siedzą tam sami Włosi, jest gwarno, bez obrusów i innych zbędnych wodotrysków. Z menu rozumiemy niewiele, więc pani kelnerka nam tłumaczy czy to nie mięso czy mięso i ewentualnie jakie. 


Decydujemy się na lasagne i tatara. Na przystawkę wędlinki i serek. I piwo. A potem wino. Powiem tak - żarcie wysadza z butów. Pałaszujemy w takim tempie, że nawet nie robimy żadnego zdjęcia. Obżarci jak bąki pytamy o desery. Jest ciasto czekoladowe i jabłkowe z domowego wypieku. Wybieramy ciasto czekoladowe. Orgazm w paszczy. Lekkie, kruche jak beza, nie za słodkie, delikatne... Ech... nie wiem jak to opisać. Jeśli jabłkowe będzie tak samo dobre to jeszcze "gdzieś je zmieścimy". Zamawiamy. Nie ustępuje czekoladowemu. Ledwo się ruszamy, a na deser do deseru przynoszą nam jeszcze takie coś:



Okazuje się to że są to lody kawowe z ziarnkiem kawy w "filiżance" z czekolady. Wisienka na torcie obżarstwa. Prosimy o rachunek. Nie policzyli nam wina. Czy to jakaś nowa tradycja,że MY pijemy we Włoszech za darmo? Znowu nie podnosimy tematu. Zresztą, knajpa się już zamyka, więc zmykamy w kierunku miejsca noclegu. Werona nocą jest magiczna. Robimy kolka fotek.












Jedno miejsce zatrzymuje nas na dłużej.Siadamy przed witryną sklepową i Leff udziela mi lekcji fotografii i kompozycji zdjęć. 







Miły nastrój przerywa jakiś dziwnie zachowujący się lokales, który czegoś chce. Papierosa czy coś. Nie mamy ochoty z nim gadać, więc go spławiamy grzecznie, ale stanowczo. Koleś odchodzi, ale po chwili wraca i rzuca nam jakiś pakunek, chyba z żarciem (aż tak źle wyglądamy?). Nie chcemy go przyjąć, Leff odrzuca pakunek w stronę lokalesa. Ten się wkurza i zaczyna zachowywać się agresywnie. Coś tam werbalnie rzuca w naszą stronę, Leff coś odrzuca, gość uzbrojony w parasol coraz bardziej fika. Leff zaciska pięści, prosi o potrzymanie mu plecaka, bo chce wytłumaczyć coś ręcznie i drukowanymi literami natrętowi. Staram się go powstrzymać i po prostu odchodzimy z tego miejsca. Lokales asystuje nam mierząc w nas szpikulcem parasola, a ja widzę jak ciśnienie Leff mocno wchodzi na czerwone pole, ale dalej odmawiam potrzymania mu plecaka. W końcu udaje nam się pozbyć towarzystwa tego dziwnego gościa, ale pozostaje jakiś niesmak i nie bardzo mamy ochotę na dalsze zwiedzanie. Może i dobrze, bo jest już późno, a w sumie fajnie byłoby popisać relację z podróży, żeby była live. Niestety po przyjściu do B&B już nic nam się nie chce. Leff ma dalej wysokie ciśnienie, a ja cierpię na niemoc twórczą. W głowie gra mi "W Ogrodzie" Comy...

2 komentarze:

  1. Nic nie wspominałaś, że coś Ci grało w głowie... ;)
    Po powrocie, tutaj muszę zaprzeczyć słowom kronikarza, chciało się spać. Przynajmniej mnie. :)

    ...leff

    OdpowiedzUsuń
  2. Na tej jednej stronie wypiliście więcej kawy niż ja chyba w ciągu 2 lat ! :P
    Szkoda że na koniec dnia jakiś buc się trafił, ale widać to nie tylko polska domena.

    OdpowiedzUsuń