środa, 29 sierpnia 2012

Lody włoskie 2012 - Lekcja uważności

14 sierpnia 2012 - wtorek

Rano budzi nas starsza Pani Właścicielka, ubrana w zupełnie inne kolorki niż poprzedniego dnia. Przygotowuje nam śniadanie. Znowu trochę nadskakuje, zwłaszcza w kwestii płatków śniadaniowych. Po śniadaniu delikatnie nam sugeruje, że doba hotelowa się skończyła i mamy zebrać manatki.

Motocyklami przemieszczamy się bliżej amfiteatru i tam parkujemy. Przypinamy cięższe ciuchy i kaski do motków i ruszamy w miasto. Werona - here we come!



Punkt pierwszy: dom Julii. Wejście na podwórko jest ozdobione milionami wyznań miłosnych pokrywających ściany.


Tuż przy samej bramie wejściowej są "zdobienia" z gum do żucia, na których zauważam pszczołę. Karmi się miłością :)


Na podwórku jest sporo osób, ale spokojnie można się przecisnąć. Za jakąś kosmiczną opłatą (7 Euro) można wejść  "na górę" tj na balkon. Nasze krakowsko-poznańskie geny każą nam odpuścić i słynny balkon widzimy od dołu.


Ustawiam się w kolejce do Julii - w końcu to nie lada gratka złapać ją za cycki ;)


Kupuję kilka dupereli w sklepie z pamiątkami i zmykamy zwiedzać dalej. Obowiązkowym punktem programu są wizyty w salonach optycznych gdzie Leff poszukuje okularów przeciwsłonecznych.


Snujemy się po uliczkach i placach. Zastanawiamy się, gdzie zjeść lody, ale jakoś nigdzie nie pasuje. Niesamowite jest to, że w dzień miasto wygląda zupełnie inaczej niż w nocy.








Gubiąc się w labiryncie uliczek trafiamy do domu Romeo :) Tu również jest mnóstwo napisów na ścianach, choć nieporównywalnie mniej niż w domu Julii.



Ja zajmuję się ścianą z bohomazami, a Leff kontempluje gniazda pająków na ścianie po drugiej stronie ulicy.



W końcu docieramy mniej więcej w miejsce startu i decydujemy się na lodziarnię. Wg mnie dobry wybór - lody są bardzo smaczne i każde z nas się oblizuje :)






Lody zaliczone, więc jeszcze została kawka. Wychodzimy poza mury starej części miasta i siadamy na kawkę w jakiejś tam knajpce. Nie ma miejsca przy stolikach na zewnątrz, więc siadamy w środku. Po chwili jednak udaje się przejąć krzesełka na ulicy, więc wynosimy się z dusznego wnętrza. Niestety czas nagli, więc musimy myśleć o wyjeździe z  Werony. Chcemy jeszcze odwiedzić Modenę, a finalnym celem na dziś jest Lucca.

Do Modeny dojeżdżamy całkiem sprawnie. Miasto jest p-u-s-t-e. Rozczarowuje nijakością. Wszystko jest zamknięte, a Wielki Plac jest wielkim niczym. Z trudem udaje nam się znaleźć miejsce gdzie możemy coś zjeść i wypić.





Spadamy stąd. Przed nami same atrakcje - winkle i (podobno piękny) cel podróży. Rzeczywiście trasa zaczyna zapierać dech w piersiach. Zakręty, serpentyny, agrafki. Dookoła góry. Nawet przez jakieś kurorty narciarskie z wyciągami krzesełkowymi przejeżdżaliśmy ;) Niestety pogoda zaczęła się psuć i co chwilę pada na nas drobny deszczyk. Nie aż taki, żeby zakładać kondomy przeciwdeszczowe, ale trzeba było trochę zwolnić i łagodniej pokonywać zakręty. Zatrzymujemy się w "punkcie widokowym". Przeskakuję przez barierkę, żeby zrobić parę fajnych fotek. Leff cierpi na lęk wysokości, więc, przyklejony do barierki od strony jezdni, co chwilę każe mi się cofnąć znad krawędzi urwiska. W sumie go nie rozumiem, bo ja tam bardziej się boję rozjechania przez auto na winklu niż tego, że 2 metry od przepaści coś mi się stanie ;)









Po chwili ruszamy dalej. Odjeżdżamy dosłownie 50 metrów od miejsca w którym przed chwilą robiliśmy foty. Zbliżamy się do zakrętu w prawo a mój wzrok przykuwa cudny krajobraz z wodospadem po lewej. Rzucam do interkomu "o kur...!" co stanowi wyraz mojego zachwytu nad pięknymi okolicznościami przyrody, ale ułamek sekundy później czuję że coś jest nie tak... Jestem niebezpiecznie blisko barierki po prawej stronie jezdni. Ba, czuję, że dotykam jej nogą (dobrze, że mam porządne buty!) i prawy kufer szoruje po metalowej powierzchni. Odbijam się od barierki i nieco wyjeżdżam na przeciwległy pas ruchu. Nic nie jechało, więc "pozwoliłam sobie" na ten manewr zamiast szukać jakiegoś innego rozwiązania w ramach pozostania na własnym pasie. Leff spanikowany pyta co się dzieje, bo myśli, że przekleństwo które padło z moich ust dotyczy sytuacji z barierką. Mówię, że wszystko jest OK, bo jest - kufer na miejscu, noga cała. Leff mówi, że właśnie przeżył wielokrotny zawał serca, więc nawet nie wspominam o nodze, tylko o przeszorowaniu kufrem po barierce, dzięki czemu zyskał efektowne włoskie przecierki dekoracyjne... Ech... Lekcja uważności nr jeden zaliczona. Już się nie rozglądam na boki.


Niekończącymi się winklami wjeżdżamy do Toskanii. Jazda jest cudna. Trochę męcząca, ale z każdym zakrętem jest coraz lepiej. Lepsza trajektoria, lepsza pozycja. Coraz bardziej wjeżdżam się w winkle. Pochłaniam je. Leff chyba też jest zadowolony z trasy :)


O zmierzchu mijamy śmieszny most. Pierwsza myśl - wjeżdżamy tam na moto. Potem rezygnujemy z tego planu, ale i tak chcemy zrobić kilka fotek, więc zatrzymujemy się przy chodniku koło parkingu. Tym razem lekcję uważności odrabia Leff. Podjeżdża zbyt blisko krawężnika i jego prawa noga zostaje przytrzaśnięta pomiędzy krawężnikiem a Giselle. W dodatku moto się lekko przechyla i przytrzymuje Leff w bolesnym potrzasku. Doodek to the rescue! Stawiamy Giselle do pionu, uwalniamy nogę i już możemy zwiedzać most. Chyba zmęczenie daje znać o sobie. Dobrze, że Lucca jest już niedaleko.








W Lucce chcemy zacząć od znalezienia noclegu. Może tym razem schronisko młodzieżowe? Niestety nie mają miejsc (a może za starzy jesteśmy i nas nie chcieli ;)), ale dostajemy mapkę, a na niej widzimy kilka informacji o noclegach. Dobra, to może w takim razie coś zjemy i przy okazji podzwonimy po hotelach. Przy wjeździe do miasta spodobała mi się jedna knajpka, więc ją atakujemy. Kelnerka mówi, że możemy usiąść przy małym stoliczku na zewnątrz. Gdy się do tego zabieramy podchodzi kelner (jak na mój gust dobrze zrobiony lokalnym winem ;)) mówiąc, że mamy siąść w środku, bo ten stolik jest zajęty. Jak zajęty jak wolny? Ale dobra, siadamy w środku. Dostajemy menu, wybieramy potrawy i czekamy. Czekamy... czekamy.... czekamy!!! Dajemy im jeszcze 3 minuty na przyjęcie zamówienia, bo jak nie, to spadamy. Gdy czas się kończy mówię, żeby zaokrąglić czas do pięciu, czyli dać dodatkowe dwie minuty. Na 15 sekund przed upływem doliczonego czasu przychodzi kelner i przyjmuje zamówienie. Bierzemy deskę przystawek i jakieś dania główne. Do tego wino i woda gazowana. Przystawki i napoje wjeżdżają na stół. Jemy, pijemy, gadamy, załatwiamy nocleg. Winko przyjemnie szumi w głowie. Po chwili na stół wjeżdża drugi zestaw przystawek. Halo! Zamawialiśmy jedną porcję. Lekko zawiany kelner mówi, że to dla nas i przynosi kartkę z zamówieniem. Tłumaczymy mu, że już takie dostaliśmy i zjedliśmy i czekamy na dania główne. Nie bardzo chyba kuma o co nam chodzi, ale gość ze stolika obok dyskretnie sugeruje, że to może być porcyjka dla niego. Nie mija 10 minut a na stole pojawia się... trzeci zestaw przystawek. Śmiejemy się, gość ze stolika obok też, bo to już naprawdę trochę absurdalne. W sumie można było chyba przytulić te dodatkowe przystawki - skoro dwa razy mieliśmy wino gratis, to może tu miały być przystawki w nadmiarze gratis? Tak czy inaczej wciąż oczekujemy na danie główne. Przynoszą je w końcu i jest bardzo smaczne. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że warte czekania.

W międzyczasie udaje się załatwić nocleg w jakimś B&B - SMSem dostajemy kod do wejścia, a tam ma na nas czekać koperta z kluczami i dalszymi instrukcjami. Musimy tylko przejechać na motongach przez pół miasta, a butelka wina pękła...Mniejsza o to. Leff twierdzi, że we Włoszech można mieć 0,5 ;) GPS każe nam wjechać w strefę tylko dla pieszych. Jak każe to każe, trzeba jechać. Jedziemy ciasnymi uliczkami, mijamy na placyku grupkę Carabinieri. Bezczelnie machamy im w geście pozdrowienia, bo generalnie nie powinno nas być na moto w "area pedonale". Oni z uśmiechem na ustach odmachują, a my wjeżdżamy w uliczkę z naszym hotelikiem. Parkujemy motocykle przytulając je do muru. Ściągamy z nich potrzebne rzeczy, gdy słyszymy polskie słowa pytające skąd jesteśmy itp. Okazuje się, że zaczepił nas nasz rodak, który od dłuższego czasu mieszka we Włoszech. Ucinamy z nim krótką pogawędkę, a on rekomenduje nam najsłynniejszą lodziarnię w Lucce. Super. Jest plan na jutro! Otwieramy drzwi kodem z SMSa, znajdujemy kopertę - wszystko jest tak jak miało być. Kwaterujemy się w pokoiku, który jest chyba najbardziej "wypasiony" z tych, w których dotychczas mieszkaliśmy. Knujemy żartobliwie chytry plan, żeby wstać wcześnie i zmyć się zanim otworzą recepcję, czyli odwalić akcję "nas tu nie było". Po dniu pełnym wrażeń momentalnie zasypiamy i budzimy się następnego dnia grubo po czasie otwarcia recepcji. Niezależnie od tego, jak bardzo poważny był plan i tak go nie zrealizujemy ;)




11 komentarzy:

  1. Wielokrotny zawał serca był spowodowany napierw przekleństwem padniętym z ust Doodka, bo w tym samym momencie ujrzałem w lusterku wstecznym jak przytula się do bariery. Do dzisiaj skóra cirpnie mi na grzbiecie od tego, co zobaczyły moje oczy. Szczęście całe w tym, że z naprzeciwka nic nie jechało. Doodek miała dokąd uciec po odbiciu się od bandy.
    Skubana Doodek, słowem nie miałknęła nawet o nodze, która też oberwała.
    Co do bezpieczeństwa wystawania w odległości 2 metrów od urwiska, to Doodek lekko nałgała. 2 metry, to był największy dystans, w jakim znajdowała się od przepaści. Większość czasu przechadzała się skrajem skały. Jedną nogą odbijała się od twardego podłoża, a drugą zagęszczała powietrze nad kanionem...;)
    Na ścianie domu Romea nie było bohomazów, tylko wyznania miłosne. :D ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Leff, nie podpisałeś się ;)

      Usuń
    2. To skąd wiesz, że to ja pisałem? ;) :* :P

      Usuń
  2. Czad :)
    Świetnie się czyta - aż ma człowiek ochotę skopiować pomysł!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak zobaczyłem zdjęcie z "Suck my balls" w serduszku to ze śmiechu oplułem monitor ;) Niezwykle romantyczny tekst :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To jakiś niedouczony Amerykaniec chciał napisać coś po włosku, prawdopodobnie succo my ballo, co oznaczałoby "sok mój taniec"...ale to brzmi tak jakby nie miało sensu... :D :D :D eh Ci Amerykańce-lingwiści ;)

      ...leff

      Usuń
  4. Czytam za każdym razem o tych pysznościach i normalnie aż wędruję do kuchni i zajadam smutki, że nie ma tu takich przysmaków... ;-) Historia z barierką, no cóż, chyba bardziej mrożąca krew w żyłach u Leffa niż u Agaty :) a co tam przytulić się do barierki! A tak serio, to uważajcie tam na tych szlakach, krajobrazy bywają zgubne- nie tylko dla Panów i nie tylko panie w mini spódniczkach jak to przeważnie bywa :P No i fajne fotki! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dagmi, uważaliśmy od tego dnia bardzo bardzo i żadnych "przygód" już później nie mieliśmy :)

      Usuń
  5. A ile razy ja mam powtarzać: "Patrz, gdzie jedziesz, bo jak nie, to pojedziesz, gdzie patrzysz!"?

    Szczęście, że tak się skończyło.

    Logan / enduro-tourer.pl

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak tato, wiem ;)
      Sęk w tym, że pojechałam w zupełnie przeciwną stronę niż patrzyłam ;)

      Usuń
  6. Bo Ty z natury przekorna jesteś, Czorcie ;)
    Logan / enduro-tourer.pl

    OdpowiedzUsuń