czwartek, 9 listopada 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 14 - Podwójna kąpiel

10 sierpnia 2017 - czwartek

Noc jest słaba. Prawa ręka drętwieje mi nawet podczas snu...
Zgodnie z żądaniami mundurowych szybko (w miarę) zwijamy się z miejsca obozowiska. Moja koza co prawda ma już prowizoryczną spinkę i nowe klocki, ale okazuje się, że nie mamy płynu dot 4 na stanie, więc dalej lekka lipa z przednim hamulcem. Dzisiaj znowu ujeżdżam XTka. Co prawda ma nowy filtr powietrza i pewnie kilka koni więcej, ale dalej wg mnie prowadzi się do dupy bo trzeba mocno odkręcać manetkę gazu.

Na podjazd pod jedną z przełęczy zamieniam się z Olą i jadę KTMem 690 Enduro. Ten z kolei na ruch manetki gazu reaguje aż za dobrze. Trzeba uważać, bo kostka na tylnej oponie jest już mocno wytarta, więc nie zawsze trzyma się nawierzchni.



Na przełęczy dostaję wsparcie medyczne - diclofenac i zabandażowanie ręki - może pomoże.



Niestety nie bardzo pomaga. Przesiadłam się znowu na yamahę i ręka bardzo dokucza. do tego stopnia, że opanowuję trzymanie manetki gazu lewą ręką... Jedziemy dnem doliny, widoki są super. Jest tam trochę innych pojazdów i jeden z nich, na rosyjskich rejestracjach, ma jakąś misję parcia do przodu. Do tego stopnia, że prawie mnie kasuje wyprzedzając od prawej na zakręcie. Humor znowu mam bardzo kiepski i ta sytuacja powoduje że chce mi się płakać.

Dojeżdżamy do jeziora, na przystanku czekamy na całość ekipy. Ola rzuca pomysł, że może spróbujemy znaleźć jakąś plażę i się wykąpać. Sambor jedzie na zwiad. Wraca po chwili i opowiada co i jak. Że jest plaża, pusta. A przy niej pomost. Zadaszony. Ze stołem i miejscami siedzącymi. W ogóle super extra lux młodzieżowo. Jest tylko jedno "ale" - na plaży było bydło - już go nie ma i będziemy sami, ale są ślady. Ola średnio wierzy w tę opowieść i istnienie owego luksusowego pomostu. W dodatku, jak pyta jak tam dojechać i dostaje odpowiedź "przy ośle w lewo" to wątpliwości są coraz większe.

Dojeżdża delica, więc udajemy się na plażę. I rzeczywiście - w miejscu gdzie pasie się osioł skręcamy w lewo w boczną drogę, a z niej wjeżdżamy na błotniste pole zadeptane przez krowy czy inne kopytne, po których ani śladu. Na wodzie rzeczywiście jest pływająca platforma, z zadaszeniem, stołem i krzesełkami, a nawet kapokami i kolami ratunkowymi... Nie zastanawiamy się dłużej i ładujemy się na pomost, przebieramy w kostiumy i wskakujemy do wody.

Nagle jak spod ziemi pojawia się lokales, który odcumowuje pomost i wypycha nas na środek jeziora. Okazuje się, że nieświadomie wykupiliśmy dwugodzinną usługę przepłynięcia się na środek jeziora i z powrotem. Teraz trzeba tylko wynegocjować cenę... Ta okazuje się znośna, więc poddajemy się relaksowi. Jednocześnie liczymy, że  nikt nam teraz nie posprząta motków ani auta, które zostały na brzegu.








Po kąpieli wsiadamy na motki i jedziemy do pobliskiego miasteczka. Woda wyssała z nas trochę energii, więc musimy coś zjeść. Jest jedna knajpa, w której mają tylko jedno danie - samosy. i lody ze stuletniej maszyny. Ryzykujemy i zamawiamy.






Okazuje się że moja koza dodatkowo zgubiła prąd i nie odpala. Okołolunchowe prace z kabelkami powodują, że motek znowu można odpalać... na krótko.



Ruszamy w dalszą drogę. Kilka wiejskich dróg, serpentyn. Na jednej złotozęby Kirgiz wypada mi na czołówkę. Szczerząc zęby w uśmiechu nie odpuszcza ani trochę. ląduję na "poboczu" żeby nie dać się skasować. To nie koniec pecha, bo hamując przed jednym z przepustów na szutrowej drodze glebię aż milo. A potem pod koła wyskakują psy... Wrrr...

Jedziemy doliną wzdłuż rzeki, która ma jasny kolor. Skały są czerwono - zielone, zupełnie inne niż widziane wcześniej. Droga jest mokra, jakby chwilę wcześniej padało. A winkle są tak cudowne, że żałuję, że nie mam ze sobą Oliviera... Szkoda tylko, że jest gorąco jak w piekarniku.




Dojeżdżamy na miejsce noclegu - do Tash Komur. Tam rozlokowujemy się w altankach nad wodą (tu będziemy dzisiaj spały) i idziemy się wykąpać. Za mycie głowy w jeziorze dostajemy ochrzan, ale Sambor bierze to na siebie, bo zakazał nam korzystania z lokalnych sanitariatów (które są poniżej wszelkiego standardu; wiem, bo wbrew zakazowi poszłam sprawdzić...)





Na kolację jemy pyszną rybę. Szkoda, że w okrojonym towarzystwie - Ania, Maciek i Aneta wyjeżdżają wieczorem do Biszkeku.

W nocy przychodzi deszcz, więc wszystkie wbijamy się do jurty, która stoi na terenie ośrodka. Niestety ja dostaję się tam jako ostatnia, wiec mam miejsce przy wejściu, przez które i tak deszcz zacina do środka. Na szczęście opady przechodzą bardzo szybko i wracam do altanki. Fajnie tak spać "pod gołym niebem"...


Przejechane: 231 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz