wtorek, 10 października 2017

Kirgistan 2017 - Dzień 12 - Zimna woda, ciepła woda

08 sierpnia 2017 - wtorek

Biwakowe zdolności Bawarki i moje dobrze ze sobą grają. Jako pierwsze składamy namiot i jesteśmy przygotowane do wyjazdu. W moim motku został poprawiony naciąg łańcucha, który podobno wczoraj przyczynił się do wywrotki "bez powodu".

Marta rusza pierwsza, ja chwilę czekam, ale też wyjeżdżam w kierunku końca doliny. Przedpołudnie chcemy spędzić nad jeziorem Besh Tash. W zasadzie mamy świadomość, że najtrudniejsze i najbardziej wymagające elementy wyprawy są już za nami - teraz więcej czasu możemy poświęcić na relaks i ładowanie baterii.

Droga doliną prowadzącą wzdłuż rzeki jest naprawdę widokowa. Zdarza się kilka przepraw przez wąskie strumienie, zjazdów i podjazdów, ale generalnie jest łatwo.






Na końcu drogi zostawiamy motocykle i nad wodę idziemy pieszo. Po trzech minutach docieramy nad jezioro. Pierwsze. Bo do właściwego Besh Tash trzeba iść jeszcze kilkaset metrów. Na razie zostajemy tutaj i rozkładamy się na jednym z większych kamieni. I teraz czas na opalanie, czytanie, wygłupy. No i na kąpiel - dla tych bardziej odważnych. Woda ma w moim odczuciu temperaturę ujemną. Ale są Orlice, które są bardziej odporne na zimno niż ja. Pierwsza do wody wchodzi Bawarka i zanurza się. Potem Gosia - podnosi poprzeczkę zanurzając się razem z głową. Emocje rosną, bo wyzwania są coraz śmielsze. Choć chyba wszystko wygrywa Ola, która spędza w wodzie najwięcej czasu pływając na i pod powierzchnią. To świetna rehabilitacja jej nogi.
















Ja przez dobry kwadrans stoję na kamieniu raz głębiej a raz płycej zanurzając nogi, ale nigdy powyżej połowy ud. Nie, to nie dla mnie. Nie unoszę się honorem i nie zanurzam się w lodowatej wodzie wbrew sobie. Choć "pomoc" ze strony ekipy jest - chlapanie, wciąganie i inne takie ;)



Czas mija, a na dodatek nad jeziorem pojawia się grupa dzieci - jakaś szkolna wycieczka czy coś. Więc się zbieramy. Wracamy na polanę z motocyklami i zanim wsiądziemy na nasze rumaki, to robimy fotkę do orlicowego kalendarza ;)



Wracamy doliną po własnych śladach i spotykamy się przy szlabanie, skąd jedziemy do Tałas zatankować, a następnie do jedynej chyba restauracji w mieście - samoobsługowego bufetu mieszczącego się nad myjnią samochodową...











Dzień jest upalny. Może jednak trzeba było się schłodzić w jeziorze? Rozpływającym się asfaltem jedziemy nad Zalew Kirowski w okolicę miasta Kyzyl-Adyr. Niesamowite jak różnie mogą wyglądać w Kirgistanie góry i zbiorniki wodne... Tu woda w sumie też jest turkusowa, ale otoczona żółto-brązowymi łysymi pagórkami. Bardzo surowo to wygląda.



Kwaterujemy się w baraczkach, kupujemy piwo w budce ignorując umizgi pijanego Kirgiza i idziemy nad wodę. To prawdziwy kurort. Są parasole i drewniane leżako-stelaże, pomost a nawet jakiś sprzęt pływający typu rowery wodne.


Plaża jest kamienista, a wejście do wody muliste i wciąga. Ale woda jest ciepła, więc nawet ja nie marudzę. Jezioro też później służy nam za łazienkę, bo niestety sanitariatów tu właściwie nie ma, poza paskudnymi kibelkami, które odstraszają na kilometr.


Kolację jemy w specjalnej altance przeznaczonej do tego celu. znowu w ofercie jest tylko kurdak, czyli baranina. W dodatku w olbrzymiej ilości. Ale cebula jest wyśmienita.

Nad wodą wschodzi piękny księżyc, jest ciepło, a my dalej urzędujemy w altance bawiąc się w towarzystwie własnym oraz psa i kota, które się przyplątały.


Przejechane: 87 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz