Spiętrzona rzeka szumi za oknami. Czas wstawać. Jemy śniadanie w knajpce na hostelowym dachu, pakujemy się i wreszcie możemy ruszać. Pogoda jest niezła, zapowiada się ciepły, słoneczny dzień. Niemniej jednak jesteśmy w regionie, gdzie może nam popadać, więc pogoda może się jeszcze zmienić. Znosimy bagaże, te podręczne mocujemy na motocyklach i... przed nami pierwsze poważne zadanie - wyjazd z parkingu. Niby nic, a każdą z nas lekko przeraża. Jest stromo pod górkę, mocno nierówno i w dodatku trzeba zaraz skręcić w prawo (ruch lewostronny!) w ulicę, która stromo opada i na której szaleją skutery, tuk-tuki, krowy, piesi, psy... W dodatku nie mamy pojęcia jak te motocykle reagują na gaz i ile go trzeba, żeby nie gasły (ich obroty są naprawdę mylące), jak się prowadzą, więc pierwszy manewr, który musimy wykonać naprawdę stresuje każdą z nas. Mimo to, wychodzi nam to całkiem całkiem - na całą grupę jest tylko jedna gleba przy wyjeździe, więc już wiemy, kto dzisiaj stawia piwo.
Najpierw rzeczy najważniejsze - jedziemy zatankować. Kilkukilometrowy dojazd na stację benzynową pozwala na wstępne oswojenie się z motocyklem - jak przyspiesza (słabo), jak hamuje (słabo), jak skręca (słabo), jak wybiera nierówności (słabo).
Na stacji tankujemy i ozdabiamy motki ostatnim elementem - modlitewnymi chorągiewkami. Moje pomaga mi przywiązać Sikh sprzedający coś tam na stacji. No, teraz motek wygląda rasowo!
Ruszamy w drogę. Co ciekawe, jedziemy docelowo do Leh, ale nasza trasa póki co prowadzi w zupełnie przeciwnym kierunku - na południe. Niektóre z nas mają drobne problemy z pamiętaniem o ruchu lewostronnym ;) ale ogólnie idzie nieźle. Oswajamy się z chaosem na drodze, choć i tak ruch jest nieduży. Jest ciepło. Bardzo ciepło. Jedziemy przez zielone sosnowe lasy, po których hasają małpy. Potem roślinność nieco się zmienia, ale dalej jest zielono i górzyście. Pod kask wciska się charakterystyczny (i niezbyt lubiany przeze mnie) zapach wszechobecnego zioła. Antośka robi kilka fajnych ujęć siedząc na dachu jednego z dwóch towarzyszących nam samochodów (jeden to wóz techniczny z naszymi bagażami, częściami i mechanikami, drugi to samochód naszego współorganizatoro-przewodnika Mata i Antośki i całego sprzętu video).
Stajemy na chwilę odpoczynku nad rzeką, przy "straganie" z sokiem z trzciny cukrowej. Można chwilę odsapnąć w cieniu, bo jest naprawdę upalnie.
Jedziemy dalej. Muszę przyznać, że jazda w tutejszym ruchu mi wchodzi wyjątkowo dobrze. Trzeba tylko zapomnieć o regułach europejskich, dać się zassać przez tutejszy chaos i wszystko nagle jest proste i oczywiste. Po drodze mijamy lub wyprzedzamy sporo lokalesów na motocyklach z zatkniętymi na kijach chorągiewkami - to pielgrzymi, którzy niespiesznie (żeby nie powiedzieć, że się wloką) pokonują kolejne kilometry. Ale gdy tylko takich wyprzedzamy, to nagle przypominają sobie od czego jest manetka gazu.
Dojeżdżamy do tunelu, a którym mamy zjechać w boczną drogę. Pora jest lunchowa, więc zawracamy do poprzedniej wioski i stajemy, żeby coś zjeść, bo potem może być trudniej coś znaleźć. Zamawiamy różne specjały lokalnej kuchni, i dzielimy się nimi.
Posilone i napojone ruszamy w dalszą drogę. Antośka znowu chwilę kręci nas z dachu, więc jedziemy ładnie, równo i grzecznie. Choć po jakimś czasie TAGDB chyba się taka jazda nudzi i postanawia podnieść wszystkim adrenalinę niemalże zderzając się czołowo z jakimś samochodem jadącym z naprzeciwka... jednak trzeba pamiętać po której stronie drogi mamy być i jak wyprzedzać.
Tunel jest dość długi. Wyprzedzam w nim autobus. Zaraz za tunelem skręcamy w lewo w boczną drogę i wjeżdżamy w mniej cywilizowany obszar. I zaczyna się inna jazda - jest wąsko, więc wyprzedzanie ciężarówek i autobusów zaczyna mieć zupełnie inny wymiar. Od rana czuję, że mam uślizgi tylnego koła przy hamowaniu (i słychać pisk), więc albo tu jest śliski asfalt, albo mam słabe opony, albo jedno i drugie. Do nie koniec niefajnych rzeczy - w pewnym momencie odpada mi kamerka - znowu pękł mi uchwyt mocujący.
Koło 15:00 jesteśmy blisko celu podróży na dzisiaj. W samą porę, bo zaczyna padać i robi się jeszcze bardziej ślisko. Docieramy do Jibhi i kwaterujemy się w pensjonacie Green Alpine Homestay (greenalpinejibhi.com). Chwilę czekamy aż przyjadą nasze bagaże więc uzupełniamy płyny i minerały powitalnym kompotem i piwem.
Dzisiaj będę mieć pokój z Antośką. Przyjęłyśmy zasadę codziennej rotacji - po pierwsze, żeby Antośka miała okazję poznać lepiej każdą z nas, dzięki czemu lepiej nakręci materiał do dokumentu, a po drugie, żeby "życie miało smaczek" ;)
Ponieważ dzień się jeszcze nie skończył, to postanawiamy coś pozwiedzać w okolicy. Pakujemy się do (i na) samochody i jedziemy "w nieznane". Po drodze łapie nas ulewa, ale dziewczynom na pace to zupełnie nie przeszkadza - impreza trwa w najlepsze. A samochody offem wspinają się gdzieś w górę.
Schodzimy do miejsca, gdzie zaparkowały samochody i idziemy jeszcze do świątyni Shringa Rishi (wg Google) lub Bacri Kothi (wg naszego lokalnego przewodnika z pensjonatu, w którym mieszkałyśmy). Podziwiamy cudowny zachód słońca.
Czas na powrót - tym razem jadę w dół na pace i muszę przyznać, ze to dość emocjonujące (i fizycznie wymagające) przeżycie.
Przyjeżdżamy w samą porę na kolację i wieczorne pogaduchy. Z Antośką ustalamy, że krótki wywiad zrobimy rano (każdy dzień "należeć" będzie do jednej dziewczyny - wywiad, ujęcia z drogi nastawione na nią i filmowanie z jej perspektywy) - idę na pierwszy ogień w tej kwestii.
W sumie tego wieczoru mam jakiś kryzys. Że jednak jestem samotnikiem, że odstaję, że nie potrafię się zintegrować, że nie mam wiele do zaoferowania, że nie mam za sobą ciekawej historii życia, jak większość dziewczyn na wyjeździe, że nie robię nic interesującego w życiu, które w sumie uważam za trochę zmarnowane z kilku powodów. Wcześnie mnie dopada. Nie mam tego wieczoru ochoty na wygłupy, bo jakoś tak płacz na końcu nosa. Idę ciut wcześniej spać. Jutro dzień mamy zacząć od jogi, ale nie wiem czy na nią pójść... Smutno tak jakoś...
Przejechane: 121 km; Manali (Vashist) -> Jibhi
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz