W listopadzie udało mi się otworzyć sezon narciarski. Heady jak zwykle ręcznie przygotował mi jeden z krakowski serwisów, łydka zmieściła się w buty a tyłek w spodnie narciarskie, więc dało radę. Na ten wyjazd, tak jak i kilka poprzednich, podpięłam się do warszawskiej ekipy dowodzonej przez Bartka. Schemat wyjazdy analogiczny do poprzednich.W piątek wieczorem zameldowałam się pod KFC w Gliwicach, zostawiłam moją Fokę na parkingu i przesiadłam się do wyjazdowego busa.
Rano byliśmy na parkingu pod lodowcowym kretem. Przebraliśmy się, zakupiliśmy karnety i stanęliśmy w kolejce do kolejki wśród rozwydrzonej bandy dzieciaków jeżdżących w klubach narciarskich, przepychających się na potęgę i mającym sobie za nic jakiekolwiek zasady porządkowe.
W sumie dość mnie to irytuje, i mimo, że kiedyś sama byłam takim "klubowym dzieciakiem" to poziom kultury był jednak wyższy. Owszem, przepychaliśmy się w kolejkach, ale nie aż tak chamsko, lecz bardziej wyrafinowanie ;)
Pięciokilometrowa jazda kolejką w tunelu zajęła 8 minut. Potem jeszcze gondola i można zacząć jazdę. Śnieg był dość twardy, ale prognozy zapowiadały ocieplenie w ciągu dnia, więc wszystko rozmięknie.
Koło 16 skończyliśmy jazdę i udaliśmy się na kwaterkę po drodze robiąc drobne zakupy w lokalnym sklepie. Czas na regenerację, po słabo przespanej nocy i dniu pełnym jazdy.
Niedziela okazała się równie fajnym dniem.
Chyba się starzejmy. Większość pada przed 21. Nie może być!
Poniedziałek również był udany. Nie tylko z powodu możliwości powkurzania tych, co musieli iść do pracy, ale było też sporo jazdy i... upał, jak na lodowcowe warunki. Jeszcze nie doświadczyłam +14 stopni na wysokości 3000 m n.p.m. choć zaczęło też mocniej wiać.
We wtorek utknęliśmy na drodze dojazdowej do lodowca - drogowcy postanowili połatać nawierzchnię. Oczywiście poszły soczyste wiązanki na ten temat z ust prawie każdej osoby na wyjeździe, ale w końcu dotarliśmy pod kolejkę. A tam - komunikat, że wieje i decyzja o tym, czy wyciągi ruszą zapadnie za jakiś czas. Jak to zwykle bywa, decyzja była negatywna. Nici z jeżdżenia. Trzeba wymyślić plan alternatywny. Zjechaliśmy do wioski, przebraliśmy w cywilne ciuchy i pojechaliśmy na objazdówkę po okolicy bliższej i dalszej. W efekcie wylądowaliśmy we Włoszech na pizzy, a nieudany przejazd przez przełęcz Stalle (zamknięta) zaowocował trekkingiem dookoła pobliskiego jeziora...
Podróż do Polski minęła bez przygód. Foka stała pod KFC tak jak ją zostawiłam. W domu byłam chwilę po północy, a jedyną atrakcją jaka mnie spotkała po drodze było "dmuchanie" zaraz za bramkami na A4 w Krakowie. Zatrzymywali wszystkich. Z tego co wiem, to nie bardzo są podstawy do takiego rutynowego łapania, ale OK, nie miałam ochoty na dyskusje. Choć oczywiście moje "szczęście" do elektroniki dało znać o sobie "Dmucha Pani dobrze, ale coś się sprzęt zawiesił, proszę jeszcze raz" ;)
Jak zwykle po takim wyjeździe pozostał niedosyt i chęć jak najszybszego powrotu na stok. Może uda się w styczniu :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz