sobota, 2 stycznia 2016

Lodowcowy ekspres - Mölltaler Gletscher

06-11 listopada 2015

W listopadzie udało mi się otworzyć sezon narciarski. Heady jak zwykle ręcznie przygotował mi jeden z krakowski serwisów, łydka zmieściła się w buty a tyłek w spodnie narciarskie, więc dało radę. Na ten wyjazd, tak jak i kilka poprzednich, podpięłam się do warszawskiej ekipy dowodzonej przez Bartka. Schemat wyjazdy analogiczny do poprzednich.W piątek wieczorem zameldowałam się pod KFC w Gliwicach, zostawiłam moją Fokę na parkingu i przesiadłam się do wyjazdowego busa.

Rano byliśmy na parkingu pod lodowcowym kretem. Przebraliśmy się, zakupiliśmy karnety i stanęliśmy w kolejce do kolejki wśród rozwydrzonej bandy dzieciaków jeżdżących w klubach narciarskich, przepychających się na potęgę i mającym sobie za nic jakiekolwiek zasady porządkowe.

W sumie dość mnie to irytuje, i mimo, że kiedyś sama byłam takim "klubowym dzieciakiem" to poziom kultury był jednak wyższy. Owszem, przepychaliśmy się w kolejkach, ale nie aż tak chamsko, lecz bardziej wyrafinowanie ;)

Pięciokilometrowa jazda kolejką w tunelu zajęła 8 minut. Potem jeszcze gondola i można zacząć jazdę. Śnieg był dość twardy, ale prognozy zapowiadały ocieplenie w ciągu dnia, więc wszystko rozmięknie.












Koło 16 skończyliśmy jazdę i udaliśmy się na kwaterkę po drodze robiąc drobne zakupy w lokalnym sklepie. Czas na regenerację, po słabo przespanej nocy i dniu pełnym jazdy.

Niedziela okazała się równie fajnym dniem. 










Chyba się starzejmy. Większość pada przed 21. Nie może być!

Poniedziałek również był udany. Nie tylko z powodu możliwości powkurzania tych, co musieli iść do pracy, ale było też sporo jazdy i... upał, jak na lodowcowe warunki. Jeszcze nie doświadczyłam +14 stopni na wysokości 3000 m n.p.m. choć zaczęło też mocniej wiać.









We wtorek utknęliśmy na drodze dojazdowej do lodowca  - drogowcy postanowili połatać nawierzchnię. Oczywiście poszły soczyste wiązanki na ten temat z ust prawie każdej osoby na wyjeździe, ale w końcu dotarliśmy pod kolejkę. A tam - komunikat, że wieje i decyzja o tym, czy wyciągi ruszą zapadnie za jakiś czas. Jak to zwykle bywa, decyzja była negatywna. Nici z jeżdżenia. Trzeba wymyślić plan alternatywny. Zjechaliśmy do wioski, przebraliśmy w cywilne ciuchy i pojechaliśmy na objazdówkę po okolicy bliższej i dalszej. W efekcie wylądowaliśmy we Włoszech na pizzy, a nieudany przejazd przez przełęcz Stalle (zamknięta) zaowocował trekkingiem dookoła pobliskiego jeziora...




















Środa. Święto Niepodległości. Ale zanim wróciliśmy do Polski pojeździliśmy solidnie na "do widzenia".





Podróż do Polski minęła bez przygód. Foka stała pod KFC tak jak ją zostawiłam. W domu byłam chwilę po północy, a jedyną atrakcją jaka mnie spotkała po drodze było "dmuchanie" zaraz za bramkami na A4 w Krakowie. Zatrzymywali wszystkich. Z tego co wiem, to nie bardzo są podstawy do takiego rutynowego łapania, ale OK, nie miałam ochoty na dyskusje. Choć oczywiście moje "szczęście" do elektroniki dało znać o sobie "Dmucha Pani dobrze, ale coś się sprzęt zawiesił, proszę jeszcze raz" ;)

Jak zwykle po takim wyjeździe pozostał niedosyt i chęć jak najszybszego powrotu na stok. Może uda się w styczniu :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz