Decyzja była bardzo "last minute". Co prawda kiedyś myślałam nad takim ekspresowym wyjazdem, ale jeszcze nigdy się nie udał. A tym razem - zwolniło się miejsce i pojechałam. Trochę w ciemno, bo z ośmioosobowym towarzystwem, z którego dwie osoby znałam wcześniej, a reszta była dla mnie całkowicie nowa. Chociaż "znałam", to też za dużo powiedziane - po prosto spotkałam w pewnym porcie na Mazurach dwa i pół roku temu, ale imprezowy wieczór i "śniadanie" spowodował, że utrzymujemy jakiś tam kontakt do dziś.
W piątek wieczorem zameldowałam się na stacji benzynowej w Gliwicach, gdzie byłam umówiona z resztą. Zostawiłam moją Fokę (czyli focusa) na parkingu i przesiadłam się do wyjazdowego busa, w którym byli: Bartek, Ola, dwóch Adamów, Grzesiek, Paweł i wcześniej znani mi Piotrek i Borys. Wesoła ekipa w komplecie.
Noc minęła na jeździe. Chwilę po piątej rano zameldowaliśmy się w kwaterze, skąd po godzinie wyruszyliśmy na stok. Kupiliśmy czterodniowe karnety i ruszyliśmy na podbój lodowca.
Gdy zrobiło się trochę ciaśniej na stoku i czas oczekiwania w kolejkach do wyciągu się wydłużył, można było pójść do knajpki na chwilkę relaksu i porządne śniadanie ;)
I znów zregenerować siły w barze ;)
Pomimo zmęczenia podróżą pierwszy dzień na stoku był całkiem udany.
Wieczorem trzeba było podładować całą elektronikę, którą przywiozła ekipa (nie będę mówić jakie gadżety mieliśmy na wyposażeniu ;) ale wspomnę, że większość elementów naszego centrum dowodzenia wszechświatem była pod moim łóżkiem, gdyż koło niego było... jedyne gniazdko elektryczne w pokoju ;) Nieprzespana noc dała się we znaki i dość szybko padliśmy. Nie wiem czy ktoś wytrzymał do 21:00 ;)
Niedziela rozpoczęła się przed szóstą rano, tak, aby kwadrans przed siódmą ruszyć na stok. Solidna porcja jajecznicy i zabawny napis w narciarni całkiem dobrze mnie nastroiły.
Na dolnej stacji lodowcowych kolejek utknęliśmy w sporej, nomen omen, kolejce. Większość niej stanowiły dzieciaki z klubów i to był problem. Zero kultury, przepychanie się, a potem wsiadanie po dwie osoby na krzyż do sześcioosobowej kolejki, bo względy towarzyskie albo gigantyczne plecaki nie pozwalały na więcej. Masakra. Dawno nie stałam w tak niekulturalnej kolejce. Ale w końcu udało się wyjechać. I pojeździć.
I posiedzieć w barze ;)
I znowu pojeździć.
Rozkład dnia w sumie był bardzo podobny do poprzedniego. Ale czego się spodziewać? Ktoś nawet to skomentował "Góra i w dół w górę i w dół....... bez sensu... ;)"
Po skończonej jeździe przyszedł czas na apres ski. Barman był trochę niekumaty - Bartek poprosił o dwa duże piwa i najpierw dostaliśmy gruszkowy bimber, a następnie po małym piwie. Ale nasza ekipa też nie błysnęła - Piotrek i Borys zamówili czerwone wino (całkiem dobre) a do tego... zapiekane pomidory, które okazały się ziemniakami... Jednak "tomato" to nie to samo co "potato" ;)
Wieczorem chyba wszyscy padli przed dwudziestą. Co za czasy ;)
Poniedziałek. Budzik znowu zadzwonił o 5:40. O szóstej czekało śniadanie, jak zwykle robione przez Bartka. Na stoku czekała sporo mniejsza niż zwykle kolejka - dobry znak. Za to pojawił się wiatr i opady śniegu.
Koło południa wzmogły się na tyle, że zamknęli wyciągi :( Żeby nie utknąć w korku na stoku lub kolejce do zjazdu gondolką w dół, trzeba było wskoczyć do baru, przeczekać aż szarańcza opuści stok. Cóż zrobić ;)
Dzięki temu wcześniej byliśmy w kwaterce na początku doliny i można było "poimprezować". Muzyka, gitarka, wino, cygara, rozmowy, fasolka na obiad... co kto lubi... Ciężko jest lekko żyć :)
Większość znowu poszła spać przed dwudziestą, niedobitki wytrzymały godzinę później.
Wtorek to ostatni dzień w Austrii. Niestety nieudany. Gdy zameldowaliśmy się na dolnej stacji kolejek przed 7:30 rano, przywitały nas takie informacje:
Wróciliśmy do naszej kwatery i spakowaliśmy się. Jeśli wyciągi ruszyłyby o 10:00, to i tak pojeździlibyśmy może dwie godziny, bo na 13:00 zaplanowaliśmy już ruszenie w trasę powrotną do Polski. W kasie dowiedzieliśmy się, że jak przyjdziemy o 10:00 i wyciągi nie ruszą, to dostaniemy vouchery na karnety do wykorzystania w innym terminie, a także, że nie musimy wracać pod dolną stację wyciągów, tylko możemy wszystko sprawdzić i załatwić w kasie w Neustift, naprzeciw stacji benzynowej.
Zapakowani wsiedliśmy w busa i podskoczyliśmy do sklepu po ostatnie "pamiątkowe" zakupy i do kasy karnetowej. Przy dolnej stacji kolejki kursującej z miasteczka. Kasa okazała się zamknięta - ale jak to? Tablica głosiła, że wyciąg przechodzi badania techniczne i nie działa do połowy grudnia. Zrezygnowani wsiedliśmy do busa, rozważając, czy tracić godzinę na podjazd w górę doliny, czy darować sobie potencjalne karnety. Gdy wyjechaliśmy na główną drogę Ola sokolim wzrokiem wyłapała, że kasa jest, jak miała być, naprzeciw stacji benzynowej, więc problem rozwiązał się sam.
W ramach rekompensaty za straconą jazdę każdy z nas odstał dwa jednodniowe karnety, ważne do końca 2016 roku. Ktoś chce? Ktoś się wybiera? Odpalę w atrakcyjnej cenie :)
Przymusowy wcześniejszy wyjazd poskutkował tym, że w domu byłam niezbyt późnym wieczorem we wtorek. Foka dzielnie czekała na mnie w Gliwicach i bezpiecznie dowiozła do Krakowa. Mój rogaty kask niestety pojechał z ekipą do Warszawy - zapomniałam go zabrać z busa. Ale pewnie ktoś mi go odeśle ;)
Wyjazd był mega udany, pomimo tego, że pozostał pewnie niedosyt jazdy. Po pierwsze byłam po raz pierwszy na tym lodowcu, Po drugie - i chyba najważniejsze - towarzystwo było fantastyczne, a ja się bardzo dobrze w nim czułam. Tak naprawdę dawno tak nie wypoczęłam. No i oczywiście pisze się na kolejne wyjazdy z tą ekipą!
Co prawda narty to nie mój konik ale zazdraszczam, takie spontaniczne wypady są zazwyczaj najlepsze - szkoda, że ja nie mogę sobie na takie pozwolić :/
OdpowiedzUsuń